Thursday, January 16, 2014

Dzień z plasteliny

Zdawałoby się, że wstając rano w średnim nastroju i zbierając średnio-nastrojowe doświadczenia, trzeba już spisać dzień na straty. Zdawałoby się.

A wcale że nie!

Mój dzień zaczął się tak jakoś ble-jacko trochę. Ot chyba poprostu nie chciało mi się wstać tak wcześnie, choć to pierwsza noc w miarę przespana. Ciągnęłam się za sobą po łazienkach kuchniach szafach zanim udało mi się stowrzyć obraz siebie, z którego wcale jakoś nie byłam bardzo zadowolona. Ot, jeden z tych dni. Może przez to, że to już czwarty dzień sajgonu z koleji, może przez to, że zimniej na polu, może z tęsknoty.
Jak na złość nikt nie był dostępny na pogaduchy. Siedem niewysłanych maili i jeden wysłany w końcu (naturalnie wszystkie o tej samej idiotycznej treści) i żal na palcach.
Jeśli rezygnujemy z czegoś siedem razy, czy napewno powinniśmy jeszcze tego próbować? Chyba nie. I czy bardizej żałuje się rzeczy, które się zrobiło, czy rzeczy, których się nie zrobiło? Chyba to pierwsze. Przynajmneij wtedy, gdy coś się zamierzało zorbić siedem razy, zrezygnowało się siedem razy i zrobiło się w końcu za ósmym.
Ale jeśli po siedmiu razach nie potrafiło się zrezygnować, to czy napewno nie powinno się tego było robić?

A przede wszystkim: czy to ma w ogóle jakiekolwiek znaczenie?

W końcu nie ważne, czy przez okno, czy przez drzwi, czy przez komin. Zawsze docieramy przecież do tego samego miejsca. Zawsze osiągamy przecież to, czego pragniemy, do czego dążymy. Zawsze.

It is always working out for me. It is always working out for me. [Zawsze wszystko mi się udaje.]

Śniegu dziś trochę posypało. Dobrzy ludzie uśmiechają się do mnie. W sercu taniec.
I moje klasy na Lewisie takie liczne. Jakże to inaczej usiąść z szóstką studentów przy stole. Jakże piękniej. Czuję się nagle jak na zajęciach z moimi ulubionymi lotnikami parę lat temu. Muszę się mocno postarać zrobić dobrą robotę.

Wszystko się układa. Może to chodziło o to, bym zrozumiała, że to kocham. Że to jednak moja droga. I że jest coś jeszcze do zrobienia.

Więc idąc na zajęcia pomyślałam sobie: może moje dzieciaki zamienią mi mój dzień w słońce jeszcze. Jeszcze nie wszystko stracone. Czuję, że jestem na krawędzi i wszystko przechylić się jeszcze może w drugą stronę. No i tak się też stało, nawet nie wiem kiedy. Ot, zatopiłam się zupełnie w uczeniu, w sensie mojego życia, w rozmowach z dzieciakami. A potem przyszedł J. z którym zawsze miło pogawędzić. I znalazłam asystenta, tego o którym myślałam od początku. I złapałam nowego studenta w mojej klasie. I M. miała chwilkę pogawędzić. I odrazu wszystko nabrało mocy.

Więc nie, nie należy przepisywać dnia na straty po wschodzie słońca. Gdy chodzimy po krawędzi, równie łatwo możemy przechylić się na stronę vortexowskiego piękna. Bo dni wcale nie są ze stali. Dni są z plasteliny.



Und dann in deinem Arm alles gut
alles Andere egal...

 

No comments:

Post a Comment