Wednesday, March 28, 2012

And all we want, is more

Pajęczynki nitka jedna pręży się na moim rowerze na balkonie. Więc minęło już tyle czasu od ostaniego dotykania roweru. Naturalnie nie licząc opatulenia go w ochronie przed wiewiórkami i przestawieniem go delikatnie w stronę balustrady jakiś miesiąc temu. Miałam wymienić mojego giganta i nic nie zrobiłam w tej sprawie. I teraz już nawet na rower tak nie ciągnie wiedząc, że taki tam ten rower nie specjalny i nie za rewelacyjny.
Ta idiotyczna tendencyjność ma do zostawiania rzeczy aż się zepsują, by z czystym sumieniem je wyrzucić jest irytująca. A jednak chyba nie potrafię wiele z nią zrobić.

Wiewióra przywędrowała na kawę. Szczurek jeden. Ale dobrze mieć czasem choć takich gości.

Piętrzą mi się głupie i niemiłe sprawy do załatwienia. Zupełnie, ale to zupełnie brak mi ochoty do pracy i tworzenia. Sama nie wiem dlaczego. W głowie same ćmoje boje i wspomnienia nieważne i zastanowienia co owe znaczą. Czy znaczą cokolwiek. Dlaczego my ludzie zawsze chcemy więcej.

I nie wiem jak się zabrać do tego wszystkiego. I przestać się zastanawiać i rozmyślać na strategiami rozwiązań dla tych innych rzeczy, których właśnie więcej chcemy. No nie wiem.

Może zrobię sobie herbaty i obejrzę jeszcze jeden odcinek Skrzydeł.

Albo może i nie.

Friday, March 23, 2012

Smok Wawelski

A dziś trudny acz przyjemny dośc dzień nicnierobieniowości i głodu. Nicnierobieniowość - bo mogę. Bo następny tydzień wesoła przerwa wiosenna na collegu. I nerwy zszargane już nieźle w kieszeniach schowane, w tych kieszeniach, z których nie wyciąga się rzeczy, bo się je na chwilę zapomina, a jak nie zapomina to udaje, że zapomina i też jest dobrze. I z tego też powodu w przyszłym tygodniu znów zabawię się w tę fajową zabawę, gdy udaję, że uczę tylko w dwa dni, a resztę dni, ze skrzydłami rozpostartymi na cały pokój, układam lekcje, wymyślam gry i zabawy naukowe, rewolucjonizuję moje uczenie. I czuję się tak pięknie!
I w związku z tą całą magią przerwy wiosennej springbreakowej nie muszę nic robić dziś. Odkąd porzuciłam niesatysfakcjonujący mnie już więcej niemiecki, czuję się trochę zagubiona. Ale czy mam siłę na następną przygodę niemieckiego rodzaju? Czy mam energię, by szukać, walczyć, wymagać i potem wykręcać się na cztery tysiące sposobów, bo tak przecież okropnie nie umiem odmawiać. I czy mam na to wszystko ochotę.

Może potrzebuję przerwy. Niebieskiej. Od wszystkiego. Od gliny, planów różnych niepoukładanych, od Serbskiego kochanego wciąż. Może potrzebuję się zatrzymać, wyciszyć, by zobaczyć, o co tak naprawdę mi chodzi. I czy kocham tylko B., czy też ciaptanie się w błocie. Tak, chyba właśnie tak muszę zrobić.

Zauważam ostatnio, że uwielbiam przygotowywać te wszystkie konferencje i pierdoły. Prezentacje, blogi firmowe (tu najnowszy) i te wszystkie inne elementy strukturalne. Nie, to nie tak, że nie lubie już uczyć. Kocham uczyć. Zawsze będę. Ale jestem tak strasznie zmęczona tym zakrętem. Tym, że nie mogę pracować nad tym tyle, ile pragnę. Tym, że tak mało czasu mam na to co ważne. I chyba z tego przepełnienia odnajduję jakąś ucieczkę w przygotowywaniu prezentacji. W tworzeniu czegoś nowego.

A ja przecież muszę, bez przerwy, tworzyć coś nowego.

I czuć, że to działa. I słyszeć, że jest ważne i potrzebne. A nie, że za trzydziestym dziewiątym pytaniem, co znaczy "die Wohnung" widzę tę samą idiotyczną minę bez cienia pojęcia.

Więc takim sposobem obijam się dziś. I nie pracuję nawet za bardzo nad tymi projektami całymi, choć gdzieś pokątnie pałęta mi się jakaś ochota malutka. Albo dwie albo trzy. Ale jakoś tak nie umiem się zebrać czy co. I na końcu zawsze i tak wygrywają "Skrzydła".

I jest miło. Deszcz padał dziś cały dzień, a ja tak lubię deszcz gdy jestem w domu i pałętam się w nicnierobieniości. I tylko ten głupi głód. Czegokolwiek bym nie zjadła. Czuję się jak smok wawelski, który nie czuje sytości choćby pożarł pięćdziesiąt dziewic i trzydzieści branów wypełnionych siarką. Drożdżycus gigantus pożera wszystko, cokolwiek dostarczę, jeszcze zanim dojdzie do smoczej jamy. I tylko wiatrem wieje i nawet hektolitry Wisły nie pomagają...
No ale może w końcu pęknę.

A tymczasem, wracam do Skrzydeł i nicnierobienia. A co.

Monday, March 19, 2012

Jak tu wziąć się do pracy, gdy zmysły szaleją

Ach ci młodzi lekarze. Zwariować, a nawet odrazu wyzdrowieć można. Czy to jest tu jakaś reguła czy co, że wszyscy lekarze muszą być powalająco przystojni?? I tak niewiadomo gdzie się schować ze swoimi oczami zagubionymi, rękami trzęsącymi, włosami pokręconymi. W dodatku tacy mili są, że aż się chorować chce. Wariactwo, wariactwo dzikie.

I mogłabym się założyć, że coś tam gdzieś tam było. Ale po co się zakładać, jeśli to coś zniknęło i tak już raz na zawsze, a i tak nigdy nie miałoby racji bytu.

Eh.

Wednesday, March 14, 2012

Postanowienie Poprawy

Więc dziś urzędowo i oficjalnie postanawiam nie dawać się więcej wykorzystywać. Bo ileż można. Od dziś olewam szkołę, przestaje stawać na rzęsach w celu przygotowywania pięciu tysięcy innych sposobów dla tych, którzy mają to wszystko w nosie i przez trzy miesiące nie potrafią nauczyć się dwudziestu słów. Przestaję służyć pomocą tym wszystkim biednym, którym się poprostu nie chce usiąść nad sprawą i się troche pouczyć. Koniec jeżdżenia po kafejkach czy siedzenia w głodzie 5 extra godzin na uczelni z tymi, którzy nawet nie wysilą się dwa centymetry, żeby się czegoś nauczyć, a tylko potrafią narzekać, jak to płacą za zajęcia to powinni mieć wlane do głowy wszystko.

Koniec. Finito. The End.

Tuesday, March 13, 2012

I będzie grill

A od kilku dni marzę bez przerwy. O małym białym (albo może popielatym). I rozmarzam się na całego i na wszystkie strony. i choć chmura chorości wisi nad oczami, to nic mi to, bo marzenia wieją mi w skrzydła, jak wiatr w downtown. I nie mogę się już doczekać. I pomyśleć, że jeszcze niedawno, siedząc na werandzie u Moniki, z bólem myślałam o tym marzeniu, które wydawało mi się absolutnie niemożliwe. A teraz - wypełnia mnie po brzegi.

I planuję i marzę. Co będzie, gdzie będzie. I gdzie będzie stało. I właśnie zdałam sobie sprawę, że i grill byc musi. Taki prawdziwy, prawdziwski grill, na którym będę ciągle robić speciały bez zważania na komplikacje. I nawet nauczę się robić steaków, a co.

Nagle zaświeciło mi się jakieś światło, jakieś poukładanie, wiosna?

A dziś jakże przyjemny sen. O starym przyjacielu, którego nigdy w życiu nie widziałam. Tak, to jeszcze ten jeden department, w którym zdał by się jakiś remont. Ale narazie go zostawię, odłożę na później. I jak już poukładam całą resztę, zabiorę się i za ten department.

A narazie praca owocna i gonienie tego wiatru. Tak, tak właśnie. Tak, jak przepowiedziała moja ulubiona nauczycielka niemieckiego Mazurowa, wyjechałam rzeczywiście na księżyc. I tu mieszkam. A motyką wymachuje w powietrzu i zaganiam do siebie fruwające gwiazdy z nieba.

Tuesday, March 6, 2012

Opadjącę Ręcę

Tak, tak właśnie znów opałętuje mnie to uczcie opadających rąk. Do tego stopnia, że nie potrafię napisać tego wyrażenia bez dodatkowych ę-ów. Masakra. Paranoja. Ból głowy permanentny. Myśli mościaste. Tak, tak właśnie czuję się na progu sprawdzania kolejnych testów. Czy oni naprawdę się nie wstydzą robić czegoś takiego?? Seriously?

I zastanawiam się nad ogólnym fenomenem opadania rąk. Ostatnio mam z tym do czynienia w wielu dziedzinach życiowych, choć czy tylko ostatnio? Czy może tylko ostatnio dopiero się nad tym zastanowiłam?
Po pierwsze moje przemeblowywanie. I nieumiejętność pozbycia się zielonej kanapy. Wymyślenie sobie przemieszczenia wspomnianej do sypialni zgodnie z myślą wydawającą się, że tam będzie wyglądać lepiej i ukryciej - spełzła na obitej ścianie i niemal odartej kanapie. Szerokość "korytarza" w drodze z dużego pokoju do sypialni przerosła moje oczekiwania. Czy raczej, skurczyła moje oczekiwania. Za wąsko. Ni huhu. Chciałam postawić kanapę na nogi, a w zasadzie na ramieniu, ale właśnie ściana stanęła kontrą i nie puściła. Próby postawienia na ramieniu kanapy nieco dalej od ściany powiodła się co prawda, ale brakło mi pomysłu na przetransportowanie jej w stojącej pozycji w dalsze czeluści mojego królestwa. I tym sposobem zieloność wylądowała centralnie w dużym pokoju. Nie jak przedtem - ukryta za regałem oddzielającym "biuro" od "salonu", a ukazana każdemu, kto w me progi wkroczy swą zielonością i czarem marem. Ale co mi tam, i tak nie znoszę popielacizny skórzanej do siedzenia (brak ramion zupełnie wyklucza moje ulubione pozycje relaksu kanapowego) więc w tej choć kwestii zieloność zda się bardziej.

Regał wciąż nie miał odwagi się ruszyć dziś. Może pojutrze, może w następną przerwę wakacyjną, ale dziś niestety nie wyszło. ot za szybko gotuję te obiady nowoczesne, w czasie których zbiera mnei na przemeblowywania.

I znów opadły mi właśnie ręcę no bo zupełnie nie wiem jak do tego teraz podejść. To znaczy do tych regałów. Bo do kanapy podeszłam no i widać proszę bardzo jak to się skończyło.

Drugie opadanie rąk ma się z moimi studentami. Jeszcze z czyms po dordze, ale właśnie już zapomniałam, więc przejdę do istocyzmu.
Nie mam siły. Oni nic się nie uczą. Przychodzą na test nie umiejąc dwóch słów po niemiecku. Gdzie zrobiłam błąd? I jak to zaadresować: dać same pały czy zalicznie i niech sobie radzą dalej. Głupie uczenie gramatyki na nic. I tak nie pamiętają. Słownictwo mogę im tłuc do łbów sto pięćdziesiąt razy i dalej to samo. Puuuuuuuuuustkaaaaaa. Wieje tam, że hu hu.

I no właśnie nic, tylko opadałnie rąkł.

Niech mnie ktoś uratuje. Wyrwie, porwie, ocali. Niech. Bo inaczej to ja zwariuję. Wypiję tak dużo chucka jabłkowego tajemnego napoju, że już nic ze mnie nie zostanie.

I chciałabym to zmienić. Naprawdę. Pragnę to zmienić, bo nie daje mi to spokoju. Ale zastosować naszej Lewisowej metody nie mogę. Bo nie nauczę ich gramatyki i mnie zlinczują w zarządzie prądzie. Może częściowo? Ale jak częściowo. Jak mogę z nimi powtarzać ciągle bez pisania nowego podręcznika i bez wykorzystywania tego czasu na naukę teorii gramatycznej. No jak.
I czy warto w ogóle cokolwiek wymyślać, skoro chcę już odejść stamtąd i nei ma sensu przewracać tego pokoju do góry nogami.

No właśnie. Nie ma sensu, nie ma jak.


I tylko teraz jak kontynuować w tym chaosie i zbierać bez wrażeń na atak serca i bezręcie....


Friday, March 2, 2012

...ale dlaczego tak boli tak boli...

Czasami aż nie mogę uwierzyć, jak trudno, mimo tak wielu lat i przypadków praktyki nieustannej, jak bardzo trudno wyperswadować sobie uczucia. Jak strasznie trudno powiedzieć sobie: nie czuj, głupia, skończ z tymi pierdołami, wyłącz to w końcu. Samej przed soba jest mi tak wstyd, że zależało mi tak bardzo. I nawet o tym nie wiedziałam. I jak to się stało, że poprostu przegapiłam, zagapiłam się, zlekceważyłam. Wmówiłam sobie, że nic nie ma i nagle właśnie okazało się, że jest?

Czy to tylko deszcz. Ale czy deszcz może tak boleć. Czy taka pierdoła może tak boleć. Przecież to niemożliwe, jak dziś usłyszałam, czuć coś tak silnego tak ciągle. No normalnie co tydzień pojawiają mi się nowe statki na niebie i szaleje za nimi. Doprawdy mogłabym już zmądrzeć. Tyle lat. Trwałej, niustającej głupoty. Tyle lat.

Pajęczyna się zrobiła dookoła głowy. I na balkonie rower mi zardzewiał. I co ja teraz zrobię. Co zrobię z poranioną dziurą po sercu. Co zrobię z tym żalem urywającym mi szyję. Z racją Rilkiego... No co zrobię.

...chyba już nic nie napiszę,
w dławiącą i mroczną ciszę
wchodzę powoli...

Ja nie chcę wiele....

wystarczy mi zieleń. Musi. A Ty, proszę, bardzo bardzo proszę, poprostu zniknij.