Sunday, December 26, 2010

Uśmiech na lodówce czyli opowieść o nieistnieniu

Śnieg dziś spadł bardzo łany, duży. Ale co z tego, jak stopniał zaraz, zanim nawet zdążyłam sobie wyobrazić, że wyjdę nań i zanurzę się weń i poczuję się pięknie bałwańsko. No właśnie, jakże fajnie byłoby teraz ulepić bałwana.

Kiedyś wyobrażałam sobie, że ulepię bałwana z jedną osobą. Że z owąż będę miała pierwszą w życiu bitwę, która sprawi mi niezwykłą frajdę i nie będę czuła sie pokrzywdzona. Że śnieg, ten magiczny śnieg powlai mnie na łopatki i na anioły i na uśmiech do bólu brzucha.

Kiedyś.

Ale oważ osoba była tak samo niepoważna i nietrwała jak ten bałwan którego ulepiłam w przeddzień wiosny z bardzo mokrego śniegu.

***

Rozczarowanie jest mi czasem tak bliskie, że wydaje mi sie już być moim najlepszym przyjacielem. I każda następna obietnica jest juz tylko jakimś ciastkiem, które zjadamy by poczuc się tak miło i szczęśliwie, tak słodko, tak błogo. I dobrze wiemy, że to ciastko zaraz sie skończy, ale dopóki je jemy, nic nas to nie obchodzi. A potem, a potem jeszcze jakiś czas myślimy oh jakie pyszne było owoż i żyjemy przez chwilę tym smakiem. I dopiero póżniej przychodzi rozczarowanie. Bo boli brzuch, bo czujemy smutek, że ciastka już nie ma. I naturalnie wyrzuty sumienia, że daliśmy się uwieść ciastku, a ono po cichu śmiało się z nas i robiło tą minę: oh ty głupia biedna, ależ mnie uwielbiasz a ja ci tyle kalorii i szkodliwych elementów przynoszę. I im dalej od chwili, w której dalismy sie ponieść pragnieniu ciastka, tym rozczarowanie silniejsze i to poczucie bycia oszukanym, wykorzystanym. I wreszcie -

spokój. Bo teraz już wiedzieliśmy, że tak będzie. I jakoś wręcz czujemy sie bardziej na miejscu niż gdy jedliśmy to ciastko i przezywali tą dziwną ekstazę, to dziwne szczeście tkaie przecież nietypowe i nie w naszym stylu.
I jakoś tak bardziej swojo, jakoś lżej.

Dlatego przytulam moje rozczarowanie, poklepuje po plecach i siadamy sobie razem na kanapie. Mówię Rozczarowaniu: "Popatrz, jaką mam piękną choinkę, ma na imię Lukrecja, podoba Ci się?" a Rozczarowanie odpowiada: "Przecież wiedziałaś, że ta owa osoba nie będzie chciała jej nigdy zobaczyć, owejże nie stać na gest zainteresowania. Mimo, że choinka piękna, i myśl piękna i usmiech Twój, choć już nie na lodówce, ale na owej przecież nigdy go nie było, a przez tą jedną sekundę gdy niby był to nie był tam wcale naprawdę i czułaś to aż zbyt wyraźnie."

Pijemy herbatę z Rozczarowaniem i czytam mu nową książkę. Bardzo lubi słuchać tych historii o swoich marzeniach zwanych powszechnie

oczekiwaniami.

Wednesday, December 8, 2010

To już takie stare

rzekłoby się po amerykańsku. It's getting so old. I chce mi sie rzec w następnej chwili: przestań, skończ juz z tym.
A jednak myśli kręca mi sie w głowie i nie hccą przestac. Czuję sie jak na karuzeli, gdzie za każdym razem powtarza sie przecież ten sam schemat, gdzie za każdym razem mijam ten sam durny słup i ten sam piekny obrazek, stojące obok siebie. One nigdy sie nie zmieniają, bo i przecież stoją tam od tak dawna i robią to stanie takie same zawsze tak samo.
A jednak za każdym obrotem karuzeli, wciąż łudze się, że coś się zmieni.

I czy to to piękno, ta nadzieja, której nikt nie ma, ta wiara, w którą nikt juz nie wierzy, ten uśmiech, że ja i tak wiem swoje -

czy może raczej zwyczajny powszechny idiotyzm.

I czy nawet uswiadomienie sobie, że to to drugie, cokolwiek tu zmienia?

Nie.

Ja wciąż sie kręcę. I wciąż czuję ten niezwykły wiar we włosach. I wciąż smieję się, bo na karuzeli każdy powinien i musi i musi sie śmiać! No bo jak się nie śmiać, nie cieszyć, nie krecić...

I nie wiem, jak długo będę się tak kręcić, ale pewnie jeszcze chwilę jakąś. I nie wiem po co sie kręcę tak naprawdę.

Ale czy to ważne.

Saturday, December 4, 2010

I kto by pomyślał

że firanki na nowe życie

okażą się tylko pretekstem

do nowego początku starego

Mamo, spójrz na świat - jak z bajki cały jest

A dziś wyciągnęła mnie z zaspanego za ciepłego łóżka mała gałązka drzewa za oknem. Ale jaka gałązka! Zupełnie biała, pogrubiona 35 razy śnieżnym puchem. I odrazu niewyłażalność z ciepłego łóżeczka zmaieniła mi się w uśmiech.

Śnieg. Najprzytulniejsza rzecz na świecie, której w zasadzie nie da się przytuić, albo może nie polecane jest. Śnieg.

I lenistwo oplata w ten piękny zimowy sposób, ale i marzenia robienia mnóstwa rzeczy, podbijania całego świata.

I ja co?

I ja marzę.

A o czym?

O śnieżnej bitwie, aniołach śniegowych, bitwach obiecanych, łyżwach i gorącym winie zaraz po.

I w sumie to nawet już nie takie ważne, że to pstre mrzonki i marzonki. W sumie nawet nie.

Ważne,

że śnieg.



Friday, December 3, 2010

Niektóre uczucia nigdy nie odchodzą, choćby nam się zdawało, że są zaledwie muśnięciem tęczy.

Widzę gwiazdki na niebie
któż ich nie widzi
są w młynkach do kawy
pachnące wieki
zastanawiam sie o co chodzi
od początku o miłość

Czasem aż nie mogę w to uwierzyć, jak prosto jest skonstruowane nasze życie. Ot jedna sprawa i tyle. Nie jakieś tam kariery, sławy, kasa. Yy.

Ciepło dziś u nas. Jak jesień znów. Jeden snieżek gdzies się zaplątał po drodze i znikł. Ale to tylko powierzchowność bo we mnie zasypana cała dusza. Chowa się pod ta pierzyną i udaje ciepłą przytulną zimę. Nie, nie chodzi o zimę zimorę. Yy.

Czytam Krzysia. Łaknę książek, wierszy, słów, słów, słów... Rysuję te moje, ale one takie niedoskonałe, takie zagubione, dosłowne czasem az za bardzo (no bo co zorbić, jak już wreszcie wiem), zakręcone dookoła firanek.

Firanek...

***

Więc tak to się dzieje. Ta ciemka zagubiona w żyrandolu albo karniszu - kto to wie - w końcu sie poddaje i przestaje walczyć. Rozumie wreszcie, że to i tak nie ma sensu. Zmęczyła się tym kopaniem, obrażaniem, milczeniem, wieszaniem fochów na klamkach i lodówkach zamiast magnesów... powtarzaniem sobie codziennie: i am over i am done i am over i am...

usiadła wreszcie spokojnie i przyznała się samej sobie do wszystkiego. I dała sobie spokój. I wybaczyła sobie niezapominalność i nieprzechodzoność. I zrozumiała.

I leży sobie ćma na lampie i grzeje się w jej cieple.

Tuesday, October 5, 2010

Błędne Drogi

Micomicona dzielnie wykonywała zadane jej zajęcie. Nie zastanawiała się zbyt wiele nad tym, czy ma ono sens, czy to słuszne co robi i czy cel jest zgodny z jej duszą. Nie zastanawiała się nawet, kto to w ogóle wszystko wymyślił, wczuła się w rolę i marionetkowała dokładnie tak, jak jej polecono. Micomicona jednak nie wiedziała, że jest marionetką - zupełnie odwrotnie, czuła się, jakby to była jej misja, jej los.

I dopiero kiedy usłyszała Don Kichote opowiadającego jej o jaskini Monteskinosa, dopiero gdy spojrzała w jego serce i dostrzegła coś, czego w otoczce rzekomego szaleństwa nie potrafił nikt dostrzeć - olbrzymią miłość do świata - dopiero wtedy dotarło do Micomicony, że zupełnie zapomniała w tym wszystkim siebie.

Była jeszcze zbyt młoda i zbyt niedoświadczona, zbyt pochłonięta w przekonaniu, że jej celem jest przecież bycie tym, kim narzucono jej być; nie umiała zastosować swoich uczuć i nagle obudzonych prawdziwych pragnień w praktyce. Nie umiała jeszcze wypoiwiedzieć na głos swoich myśli. Bała się, że ktoś przecież zwróci jej uwagę, że się wygłupia, że nie do tego przecież jest stworzona, że sama nic nie wie i dlatego powinna słuchać "mądrych ludzi", którzy lepiej znają życie niż ona. Bała się, że rzeczywiście znają.

***

Lecz kiedy Don Kichote odszedł, wszystko się zmieniło. Micomicona jako jedyna rozumiała wiatrakowość i olbrzymiość. I nagle zrozumiała także właśnie ten fakt rozumienia.

I wtedy, właśnie wtedy, poczuła tę niezwykłą ulgę. Wolność. Wiatr w skrzydłach, o których zapomniała już że istnieją.

Bo przecież tak naprawdę zawsze wiedziała, że jest kimś innym. Że jej dusza pragnie czegoś innego niż jest jej narzucane, że może zdobywać świat, jeśli tylko wreszcie da sobie spokój z słuchaniem Panchy i całej reszty.

***

I wtedy właśnie Micomicona urodziła się na nowo.

Tuesday, September 28, 2010

Dlaczego biję sie młotkiem

"Why do I keep hitting myself with a hammer? Because it feels so good when I stop."
Dlaczego wciąż tłukę się po głowie młotkiem? Bo tak cudownie się czuję, gdy przestaję." /Grey's Anatomy/


Młotek. Może taki gumowy, ale jednak młotek. I to bicie całe życie;) Dlaczego żyję praktycznie poniekąd moim serialem? Bo jest w nim tyle mojego zycia. Tyle słów o moich słowach, tyle gestów o moich gestach.

A dziś bardzo stresujący dzień. Czasem potrafię sobie stworzyć niezwykły obraz stresu niezwykłego. Ogromnego, siągjącego wyżyn a może dolin. I może ten stres to też właśnie ten młotek, ale jego staram sie przecież tak bardzo unikać. A może wcale się bardzo nie staram. Może ściemniam.

Przerwałam nową bajkę w moim życiu dziś i trochę mi bezniej smutno. Ale przecież wcale nie chciało mi się jej nawet opowiadać, więc lepiej się zamknę i ucieszę, że udało się przerwać. Na chwilę przynajmniej, bo coś mi się nie wydaje, żeby sobie tak poprostu odeszła w zapomnienie. A jeśli sobie odejdzie to trudno, well. Może tak lepiej bo te moje bajki to za każdym razem Grimmowskie zupełnie.

8 wieczorem, moje oczy krzyczą o sen, ciało o odpoczynek, a jeszcze lekcja przede mną. Kolejny młotek.

I co?

Zbierzmy się w garść albo garści dwie i potłuczmy się jeszcze tą godzinkę. Żeby potem czuć się

tak cudownie.

Friday, September 24, 2010

Wolność

kocham i rozumiem, wolności oddać nie umiem...

Więc oto jestem wolna uwolniona. Skrzydła wyjęłam parę dnie temu z szafy, trochę zakurzone, ale wciąż białe, marzące, jasne. Z piórami tak to już jest - mogą się stłamsić, skurczyć, ale gdy tylko wyciągnie się je na powietrze, wstępuje w nie zupełnie inne życie.

Radość nie jest łatwa, ale stosunkowo dostępna dla stłamszonego nadmiernym czekaniem umysłu. Trudna do uwierzenia, ale łatwa do wyskakania. I tylko zmienianie życia wydaje się trudne. Czy to może wciąż ta nieoswojona, nieuświadomiona radość? Bo czy to w ogóle możliwe? Tak stać się wolną z dnia na dzień, tak poprostu gdy zaakceptowało się już fakt, że końca nie będzie nigdy?

Jakkolwiek pierwsze kroki poczynione: firanki w drodze i nawet spodnie. Oh, jak dobrze jest mieć znów normalną (oczywiście mogłaby być większa, żeby wystarczyło na kilka drobiazgów więcej) wypłatę, gdzie zostaje jakaś 100 czy dwie na ciucha, marchewkę organiczną i spontaniczne firanki. Teraz tylko muszę skombinować wiertarkę, by powiesić cuda i zaczarować mój świat na żółto (no, brzoskwiniowo) i na niebiesko (turkus, dokładniej rzecz biorąc).

I może nawet na sypialnię też mam juz pomysł.

I co dalej?


Całe życie:))

Sunday, August 29, 2010

Powroty i księciowie

Znałam kiedyś jednego takiego księcia. Nazywał się Książę Przypływów i miał piękną łódkę, wysadzaną szlachetnymi kamieniami. A mimo to był niezwykle skromny i nieśmiały. Rzadko słyszałam jego głos, a kiedy już to się zdarzało, nie mogłam nadziwić się mądrości i pięknu jego słów.

A potem przyszedł odpływ i Książę pozostawił po sobie tylko jednego szlachetnego kamienia, którego do dziś trzymam sobie w skrzynce, prawie jak na młode, jakby to powiedział ktoś szczególny:)

Być może taki już los księci albo księciów - kto to wie (tak tak, wiem, pan Miodek wie). A te my księżniczki z chowanymi po skrzyniach kamieniami, machające białymi husteczkami, rzucające uczucia na wiatr - bawimy się w Penelopy.

Czekać na kogoś jest pięknie. Czekać na kogoś może stać się sensem życia, celem życia, rytmem życia. Czekanie na kogoś może nam rysować każdy dzień od nowa, z jajkami na bekonie czy bez. Może nam pisać wiersze, malować obrazy, śpiewać piosenki i grać na gitarze. Pod warunkiem, że lubi się tych gitarowców całych. Czekanie może nam się chodować w doniczce i my możemy je podlewać. Codziennie, jeśli jesteśmy dobrymi ogrodnikami, lub co jakiś tydzień, miesiąc, zależnie od nastroju, jeśli rolnictwo to jednak nie nasza broszka czy kolczyk.
Czekanie jest oddechem. Jest uśmiechem. Jest cierpliwym obrywaniem stokrotki i powtarzaniem: kocha, nie kocha, gdzie zawsze liczy się albo ostatni płatek albo łodyżka - zależnie od tego gdzie wypadnie to kochanie.
Czekanie jest tłumaczeniem sobie, że jeśli smaży się w niskiej temperaturze to już się nie smaży.
Że przecież i tak nie istnieje miłość ze wzajemnością.


A potem, jednego dnia, czekanie nam się kończy. Urywa się czerwona tasiemka, na której wisi piękna namówiona firanka. Zainspirowana księciowością może, a może obietnicą czekania zaledwie.
I brakuje nam słów, dłoni, oczu, uśmiechu. Brakuje nam piękna, sensu, celu i rytmu. Wierszy, obrazów, piosenek i nawet gitary, za którą nigdy nie przepadaliśmy.
Brakuje celu podziania się.

Brakuje firanki, ale czy umiemy ją sami spowrotem zawiesić?

I kiedy okazuje się, że to tylko koniec uwieńczony powrotem ---

***

Tak naprawdę, niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają. Niektóre oczekiwania, choćby zawiedzione milion razy nigdy nie tracą swej mocy i są bezlitośnie powtarzane. Niektórzy ludzie, choćby odeszli od nas 20 razy, zawsze powracają.

Niektóre uczucia

niektóre uczucia nigdy nie odchodzą, choćby nam się zdawało, że są zaledwie muśnięciem tęczy.

Tuesday, August 10, 2010

Kot

Uczucia. Dziś będzie o tych prawdziwych i tych zakamuflowanych. Te zakamuflowane zdają się być nagle bardzo ważnym elementem mojej codzienności.

Ale skąd wiedzieć właściwie, że coś jest kamuflarzem.

Zaglądam co kilka godzin na fb i sprawdzam, co tam dzieje się ciekawego u ludzi. A dzieją się różne rzeczy, zamieszczają się różne zdjęcia, ruch jak na Matecznym - jakby to kiedyś powiedziała pewna Ela. Ale dla mnie fb ma tylko jeden kolor. Czy raczej kolor jednej osoby. Której tam nie ma. Której ogólnie rzecz biorąc nie ma, nie ma obok, nie ma w zasięgu ręki, smsa, heighwaya, czy właśnie fb.

I codziennie, kolejny raz szukając, czy ta osoba być może już wróciła, myślę sobię jedno: przecież nie dbam. Co mi tam. I'm over. I tak dalej.

***

"Kwiat terażniejszy znieść następnym kwiatem
to sposób roślin
by zostać czym były" /Ula Kozioł/

Czasami wydaje nam się naprawdę, że możemy wreszcie się z tego wygrzebać, zacząć budować nowe życie, pomalować włosy ściany sufity na inny kolor i najlepiej jeszcze kupić sobie kota. Skupienie się na kocie zajmie nam czas i myśli, a tego przecież najbardziej nam potrzeba. Wtedy też możemy się pięknie wynaprawiac, pozatykać nasze dziury zwątpień, tęsknot, niedowartościowań, tęsknot, tęsknot. Zmianiamy dietę i wreszcie uczymy się mieć dla siebie tyle miłości, by ugotować coś samej sobie, by każdy dzień był małym świętem, by lepiej uczyło się francuskiego czy serbskiego, by zniecierpiona marchewka miała inny, nowy smak.
Czasem nawet wieszamy nowe firanki, albo przynajmniej myślimy bardzo intensywnie o nowych firankach, zmianie wystroju, i o dziwo te plany mają wreszcie ręce i nogi i kolory. I rozmowy z kotem bardzo ale to bardzo nam służą.

Wreszcie w którejś chwili zauważamy, że zapominamy w ogóle o smutku. Idziemy pierwszy raz w życiu samemu do kina i jesteśmy zszokowani, jak jest fajnie. A do tej pory zupełnie nie wyobrażaliśmy sobie jak tu iść samemu do kina. I teraz już wiemy, że sami jesteśmy całkiem w porządku i da się nas lubić. I jesteśmy tacy jacyś podobni do... nas samych...

I dochodzimy nawet do wniosku, że nam się udało. Że nam się wreszcie naprawdę udało nauczyć się tego nowego NASZEGO wreszcie życia. I to wszystko się naprwadę zgadza, mamy rację.

I tylko

któregoś dnia kot nie chciał się dać pogłaskać. Niby wiemy, że nas kocha, ale wymyśliliśmy sobie, że akurat dziś do nas przyjdzie i się połasi bardzo miło. Bo jakoś tak ostatnio cieszymy się z tego kota i chcemy dużo z nim przebywać.

Ale kot nie przychodzi. Czekamy, wołamy, daliśmy już tyle mleka i wody i whiskasa - a on dalej nie przychodzi.

I złość, i smutek i to ogromne rozczarowanie ogarnia nas zupełnie. Po co nam był ten głupi kot - myślimy sobie. Po co nam to dziadostwo znów, to czekanie, upiorne czekanie na łaskawość odwzajemnienia naszych uczuć, na przyjście, zamruczenie, danie się pogłaskać. Po co w ogóle zachciało nam się kupowac tego kota jako cudowne wypełnienie tej ogromnej dziury. Co za idiotyzm i beznadzieja z tym głupim kotem.

I kiedy już się trochę uspokajamy, kot przychodzi do nas, siada obok i tak pięknie mruczy. Spał przecieć i dopiero się obudził, przyszedł prosto do nas, a my tak się złościliśmy nie mogąc się doczekać.

I co?

I wtedy dociera do nas, że guzik zaczęliśmy nowe życie. Że tak, że może poukładaliśmy się wewnętrznie, zawiesiliśmy firanki dla siebie, nauczyliśmy się chodzić samej do kina i mieć z samą siebie dużo radości. I to wszystko się naprwadę zgadza, mamy rację.
I tylko zupełnie oszukiwaliśmy się co do jednego - dziura wciąż w nas jest. Tęsknota rysuje nasz profil każdego dnia, każde spojrzenie. Myślimy o usmiechu w śniegu nawet gdy musimy włączyć klimę z upału.

I cała nasza złość na biednego kota to tylko

ta cholerna tęsknota.

Dziadek Do Kotletów

Znalazłam dziś sposób na orzechy, które zakupiłam w smakowitych ilościach bez pomyślunku o dziadku - ciągle łapię się na pewności, że coś posiadam, a to tłuczek do ziemniaków, a to otwieracz do konserw i potem nie mogę się nadziwić, jak nie mogę tych czarodziejstw odszukać w moich archiwach kuchennych. Bo i nie ma ich tam. Pamiętam je skądś innąd, z jakiegoś innego życia; resztę sobie domyśłam - czas i przestrzeń to przecież wciąż dla mnie tylko fikcja i nic nie ma swojej namalcaności oprócz śniegu, uśmiechu, tęsknoty i słowa ulatającego w wiatr...

Więc im tym razem te orzechy bez dziadka - bo przecież mam dziadka, miałam dziadka, namacalność dziadka jest i tak znacznie silniejsza i piękniejsza w opowiadaniu ETA Hoffmanna o owym i królu myszy.
Ale na mojej półce brak egzemplarza opowiadania i brak - jak się okazało - rozgniatacza orzechowego.

Ale przypadek sprawił, że znalazłam... tłuczek do kotletów. Służy fantastycznie i tylko cała moja kuchnia pokryta jest teraz w orzechowych łupinkach...

Saturday, August 7, 2010

Dzień Złości

Nie, to jednak nie od nogi zależy. Może od jakiegoś neurona, który poprostu się nie dobudza i powoduje dosypanie nowej kawy do starej w starym filtrze, rozgotowanie jajek, których miękkność jest całą poezją poranka, ostatnią poezją poranka odartego z jakiegokolwiek kawałka chleba. Który powoduje też jakiś idiotyczny email potwierdzający regułę, że jednak powinno się czytać te wszystkie pochrzanione umowy i agreementy.
Który zapamiętał sen, którego tak bardzo nie powinien był zapamiętać!!

I cały dzień do kieszeni? Przejdzie mi potem? Ale jak ma mi przejść przy takim poranku? Nazbieraną złością i rozczarowaniem ze wczoraj?

Przejdźmy na drugą stronę...

Olać sen, od czasu do czasu śnią się bałwany i zdają nam przecież tylko sprawę z tego, że wolność tuż tuż i że to najlepsza decyzja w naszym życiu, jakkolwiek najtrudniejsza.
Skupić się na tym, że komputer jak raz się włączył i nie zwariował przy pierwszych promieniach słonecznych.
Wypić kawę, uratowaną, przesypaną znad tej zużytej i cieszyć się, że jednak się okazało, że wolno nam pić kawę.
A jajka i tak są dobre, na miękko czy twardo.

No i zabrać się za niemiecki. Wtedy wszystkie złości przejdą...

Friday, August 6, 2010

Freak

Więc oto staję sie freakiem. Dziwadłem, odludkiem, samotnikiem. Zapatrzonym w ulubiony serial, bez ochoty na cokolwiek. I już nawet ulubiony sos nie smakuje.

Nie, nie jestem jakaś zdepresjonowana czy coś. Wcale nie czuję się tak źle.

Jest mi żal. Żal, że znów oczekiwałam i znów się rozczarowałam. Rozczarowanie jest poprostu wpisane w moją codzienność. Rozczarowanie człowiekiem. Człowiekiem, który nie powinien zamieniać się w rozczarowanie bo to poprostu niezdrowe i wręcz nietypowe. I zupełnie niepotrzebne, i tak łatwe do uniknięcia za pomoca jednego bardzo prostego sposobu - obchodzenia.

Kim jest człowiek?

Żyjątkiem samotnym rozpaczliwie potrzebującym i pragnącym innych ludzi.

Kim jest znajomy?

Żyjątkiem przyjemnym, który potrafi nas rozbawić od czasu do czasu, ale nadmierne rozbawianie nas męczy.

Kim jest dobry znajomy?

Żyjątkiem znów przyjemnym, ale takim, który małymi chwilkami staje się naszym prawie przyjacielem, albo tak nam się wydaje, albo staje sie nim coraz bardziej i coraz bardziej.

Kim jest przyjaciel?

Przyjaciel to ktoś, kogo nie umiemy nie kochać. Kogo potrzebujemy i często nie możemy się najeść. Komu chcemy powiedzieć, że właśnie dowiedzieliśmy się o jakimś paskudnym robaku mieszkającym w nas, że tęsknimy za K. tak bardzo, że głowa nam zaraz pęknie z miliona spraw na głowie. I że serbski jest poprostu rozbrajający i wszystkie języki są.

To ktoś, kto będzie tego wszystkiego słuchał cierpliwie, a potem opowie nam o swoich świrach i tęsknotach i poczujemy to ciepło w sercu - ciepło bliskości. Tego niezastąpionego uczucia, gdy chcemy krzyczeć: "no nie!?!!!"

To ktoś, kto wytrzyma nasze jęki i załamanie, że nie możemy jeść cukru ani chleba ani pić wina i że jest to nasz sobie mały koniec świata.

To ktoś, kto zaśmieje się do rozpuku z naszego wiersza o końcu świata i będzie się domagał kopii.

Kto nigdy nie powie nam: aż przestań już z tym K.!! nawet jeśli dokładnie tak myśli.

Za kim będziemy tęsknić często. Z kim będziemy chcieli pogadać, gdy zupełnie nie możemy tego zrobić.

Kto zrozumie. Przytuli. Choćby wirtualną emotikonką, albo smsem.

I kogo będziemy kochać, choćby zapomniał o naszych urodzinach. Znów.


Tymczasem

to jest przyjaźń ze wzajemnością. Kiedy wiemy, że się nie wygłupiamy z gadaniem o makaronie, bo pryzjdzie dzień, kiedy usłyszymy o ryżu. I znów poczujemy to ciepło.

I co tylko zrobić, gdy ten nasz przyjaciel nie chce nam mówić o ryżu. I gdy śmieje się z naszego makaronu, albo gorzej - zupełnie go to nie obchodzi. Gdy mówi nam, jak bardzo tęskni za spędzeniem z nami smaymi czasu, jak bardzo chciałby skoczyć z nami na lody, na zakupy, na jakieś małe szaleństwo, którego nie da się narysować z nikim innym - tylko z nami. Gdy obiecuje, tak, obiecuje, i jak bardzo nienawidzimy obietnic i nie wierzymy już w żadne z nich - wierzymy tym razem, bo przecież to nie ktoś kto chce nas wykorystać, kto nas potrzebuje do miliona przysług i cały czas i tak każe nam się czuć, jakgdybyśmy nic dla nich nie zrobili, okrutni - wierzymy, bo to przecież nasz przyjaciel. I czekamy. Przyjaciel ma bardzo dużo na głowie, dzieci, męża, nowy dom nawet czasem, więc czekamy bardzo cierpliwie. Bo przecież tęsknimy. Bo przecież kochamy. Bo przecież przyjaciel obiecał. Obiecał.

I gdy przychodzi pierwszy wolny dzień, wolny od dzieci, domu, męża, pracy - dowiadujemy się, że nie jesteśmy na tyle ważni, by mieć przyjaciela exclusive. Tylko dla siebie. Przyjaciel jest taki zmęczony domem, dziećmi, mężem, że musisię wyrwać, gdzieś wyjść. Tak, właśnie prawie tak, jak marzył do nas przez telefon przez ostatnie miesiące żaląc się na dom, dzieci i męża. Prawie. Bo nagle okazuje się, że jesteśmy tylko dodatkiem. Do grupy innych przyjaciół. Możemy przyjść, wręcz ranimy odmawiając, właściwie to wszystko nasza wina, bo nie chcemy przyjść. A przecież będzie tak fajnie: cała grupa innych przyjaciół. Którzy piją, jedzą wszystko z glutenem i cukrem i zachwycają się, że jedna przyjaciółka wzięła ślub z 10 lat młodszym przyjacielem po misiącu znajomości. Yay. I zupełnie nie ma znaczenia, jak moglibyśmy się czuć mogąc pić aż wodę. Bez dodatków i konserwantów - nie wiadomo nawet, czy mają taką w tej beznadziejnej knajpie.

Ale czy to ważne. Przecież jesteśmy dziwakami, którzy nigdzie nie chcą się ruszyć z domu. Którzy nie chcą wyjść z uwolnionym na jeden wieczór przyjacielem, za którym to ponoć tak bardzo tęskniliśmy.

I oczywiście pewnie powinniśmy wyjść. Poudawać, że się śmiejemy, co bez alkoholu może okazać się rzeczą niemożliwą. Popatrzeć na naszego przyjaciela, jak świetnie się bawi i nie ma czasu, aby wysłuchać do końca naszego jednego zdania, bo w tak licznym towarzystwie się poprostu nie da. Porozglądać się po barze i wypatrzeć jakże wspaniałe elementy obwieszone jakimiś dziwadłami. Zdać sobie sprawę, że jesteśmy dziwakami, bo nie potrafimy się dobrze bawić i chcemy stamtąd jak najszybciej uciec. I dlaczego jesteśmy tacy smutni. I dlaczego nie olejemy diety i się nie napijemy, zdziwiamy w ogóle z dietą.

Tak, powinnam wyjść. Powinnam udać, że nic się nie stało, że takie wyjście to świetny pomysł itd.

Ale nie wyjdę.


Wybieram bycie freakiem. Dziwadłem, odludkiem, zapatrzonym w ulubiony serial o życiu i przyjaźni. Myślenie o programach i syllabusach - moim życiu. Uczenie się serbskiego i francuskiego. Układanie marzeń w głowie. Picie wody w ukochanym pokoju, gdzie nikt mnie nie wyśmieje, że zdziwiam. Gotowanie drobiazgów bez cukru i mąki.

Wybieram prawdziwość. Nie idiotyczną ściemę, która wszystko jeszcze tylko bardziej pogarsza.


A potem zadzwonię albo zaczatuję do prawdziwego przyjaciela i opowiem mu o makaronie, a on opowie mi o ryżu, i nawet Chiny nie będą dalekie. I będzie miał dla mnie czas. Tylko dla mnie. W całym swoim zabieganiu, w rodzinach dzieciach pracach miłosciach i sercach złamanych, nie po trzech miesiącach, ale zaledwie po dniu czy dwóch znajdzie dla mnie małą chwilę, by wymienić przepisy i przesłać mi witualnego ściska na potwierdzenia ciepła, które poczuje, jak tylko opowiem mu, jak bardzo trudna

jest przyjaźń bez wzajemności.



Saturday, July 31, 2010

Złych Wiadomości Słucha Się W Samotności

Może coś w tym jest. Że te złe wiaodmości trzeba usłyszeć samemu. I że właśnie akurat wtedy nie ma dookoła nikogo, na kogo możnaby zrzucić te dwie tony rozpaczy i niedowierzenia. Może właśnie to wszystko ma doskonały sens. Sens szybszego przeniesienia się z negacji, przez rozpacz, aż do akceptacji. Bo i tak przecież to my sami musimy sobie z tym poradzić i to w nas samych to wszystko się odbywa, kogokolwiek nie mielibyśmy obok.

Myślę wciąż o tym, jak najtrudniejsze chwile w moim życiu przechodzę sama. Wiem, że mam Robaków gdzieś tam, wiem, że mam jeszcze parę kochanych ludzi, którzy o mnie myślą, którzy się martwią, i że to mój wybór bycia zupełnie samą w chwilach otrzymywania wiadomości.

I nie wiem, co o tym myśleć. Oprócz tego, że to musi mieć jakiś sens, poprostu musi.

I nagle nie wiem, jak zadzwonić i powiedzieć, znów nie wiem jak zadzwonić i powiedzieć...

Małe sprawy, małe kłopoty są łatwe do wypłakania w słuchawkę.

Te duże i ogromne ---


niemal niemożliwe.

Friday, July 30, 2010

The Last Wine

Dziś wypiłam ostatni kieliszek wina na długi przyszły czas, a być może do końca mojego życia. Wiem, cóż znaczy kieliszek wina, kromka chleba, kostka czekolady, gałka lodów, kawałek arbuza, czy parówka w obliczu zdrowia. No znaczy mniej. Bo nie umiem powiedzieć niewiele.

Cóż znaczą te rzeczy w obliczu życia?

Dla mnie, odwiecznej wielbicielki jedzenia, stawiającej je często na najwyższej półce przyjemności życiowych - połowę życia.

Dziś zostałam odłubana z jednej z moich największych miłości. Zostałam rzucona do jakiejś straszliwie lodowatej wody. A przecież tak strasznie kiepsko pływam.

Zawsze gdzieś to czułam, wiedziałam. Przeznaczenie ma poprostu zapach. I albo go wdychamy, albo lekceważymy. Tak jak dziś przewidziałam (nie pierwszy zresztą raz) piosenkę, którą zaraz usłyszałam w radiu -

tak przewidziałam pasożyta. Żyjątko mieszkające we mnie.

Nie wiem, jak długo jesteśmy współlokatorami. I pewnie nigdy się nie dowiem. Nie wiem, jak duży jest ten mój lokator jednak właściwie, ale chyba nie lubi mnie za bardzo. No, choć może jednak, zwłaszcza ostatnio, gdy przesadzam z lodami.

To bardzo dziwne uczucie wiedzy, że COŚ mieszka W nas. Oczywiście w tych momentach, kiedy właściwie potrafimy sobie zdać z tego sprawę.

I czy powinnam teraz już nie czuć się samotna? Przecież właśnie odkryłam, że mam kogoś.

I czy powinnam teraz już nie czuć się opuszczona? Przecież właśnie się dowiedziałam, że ktoś mnie uwielbia i przyjmuję wszystkie dobra, które mu daję, które we mnie są...

***

Patrzę na mój pusty już kieliszek, wciąż czuję ten smak ostatniego wina, czerwonego wytrawnego, mieszanki trzech cudownych win ze wzgórz Kalifornii... Słyszę raz po raz kolejne stwierdzenia: nalot na języku, bóle w msotku i w stawach, migreny, bezsenność, brak energii, skurcze, zimne poty, brak koncentracji, problemy w zapamiętywaniu, zgaga, sensacje żołądkowe...
I nie mogę przestać widzieć tej listy zakazanych produktów: sól, cukier, zioła, chleb, czekolada, kawa (!!!), lody, mięso przerabiane i czerwone, ser (!!!!!!), owoce, wino, piwo, mleko, masło, bita śmietana - moja bita śmietana!!!!!!!!!!!!!!

Czy można żyć bez jedzenia. Czy wynaleźli już w końcu te pigułki zastępujące jedzenie.

I jak mam przestać płakać.

Saturday, July 3, 2010

Fish

Uwielbiam Fisha. Poprostu uwielbiam. Ma w sobie takie morze spokoju... zrozumienia smutku? Tego czegoś, tego mojego pragnienia spotkania człowieka, który lubiłby mój smutek. Który spostrzegłby mój smutek i podarował mi uśmiech, ale ten uśmiech zrozumienia smutku tego specjalnego...

Moje dni, zauważyłam dziś, dzielą się na dwa rodzaje: 1. kiedy chce mi się dla siebie gotować i sprawia mi to wręcz dużo przyjemności, 2. kiedy nie chce mi się dla siebie gotować i nic mi się nie chce i wszystko mi jedno.

Dziś od tygodnia już 2. Choć może nadchodzi powoli 1, bo upichciłam sobie dziś omleta. I był całkiem dobry. I zaspokoił mój głód na omleta. Nie wiem, jak to się stało, że przyszedł mi głód ochotny na cośkolwiek, ale to dobrze, że przyszedł. Być może zdrowieję.

Bezrobocie nie dla mnie. W końcu jestem z tych mądrzejszych, mam tzw. biały kolor skóry i nie będę chciała brać bezrobocia dłużej niż dwa miesiące. To zniewaga dla państwa. Jak można tak krutko chcieć brać bezrobocie. W tymże więc wypadku nie ma sensu, ani celu przyznawać mi czegokolwiek.

Dziura wielkości arbuza zrobiłą mi się w żołądku. A właśnie, że możliwe. Wiem, bo czułam tą dziurę każdą cząstką reszty ciała. Taka dziura powoduje też ogromne odwodnienie. Nie do powstrzymania, choćby się było na szybkim hajłeju, jadąc na miją lekcję do sympatycznego ducha. Taka dziura jest nie do zatkania.

Oprócz jednej myśli, dotarcia do myśli, która ratuje z tej dziurawości i każe się znów otrzepać, choć czołg zajechał zaledwie za zakręt i zaraz wróci.

To myśl o normalności zjawiska niesprawiedliwości i straty materialnej w moim życiu. Nagle studia i moja nigdy nie wygrana mitrężna walka o parę groszy stypendium stanęła mi przed oczami i zrozumiałam, że ja już tak poprsotu mam. To co mam, tracę, wybierając lepsze życie, zgodne z prawdą i moim duchem. Tego, czego potrzebuję a nie mam, nie dostanę nigdy za darmo.

Są poprostu ludzie, którzy dostają wszystkie stypendia, bezrobocia, dodatki społęczne i jeszcze oszukają państwo by umilić sobie życie rentą nienależną.

I jesteśmy my, którzy niczego nei dostajemy za darmo, o wsyzstko musimy walczyć bez końca. Ale może przynajmniej rozumiemy życie, znamy smak potu i wszystko smakuje nam inaczej.

Więc chleb i pożyczka od dobrych duchów w planach, serce pokruszone w lodówce na jakieś lepsze czasy, chyba, że się zepsuje między czasie.

I Fish. I Vivaldi. I Mozart.

Może jednak
warto żyć do jutra. /
Konwicki/

Wednesday, June 30, 2010

Okradziona

z kubka na kawę. Koreańskiego czy coś, pamiątce po Lydii, mojej tajwańskiej współlokatorce. Stary aluminiowy przeciekający kubek na kawę, pozostawiony na około dwie minuty w collegowej łazience zniknał bez śladu. I wciąż jestem w ciężkim szkou, jak to w ogóle możliwe, by ktoś chciał ukraść tak głupi, stary, brzydki kubek upaćkany czyjąś szminką. No.

A może takie rzeczy zdarzają się nam w tych szczególnych trudnych chwilach, gdy nic normalnego nie jest nas w stanie wyprowadzić z chandrzystych myśli.

Powinnam być z siebie dumna, a czuję się nijak. No, może tylko trochę lżej. Pozałatwiałam kilka bardzo małych rzeczy. Ale nie mam wciąż siły na ugotowanie obiadu. W ogóle ochota na jakiekolwiek jedzenie dość mocno mi się zawiesiła. Z zakupami też nie jest lekko. Ale to akurat wiąże się też z pustościami na moich kontach.

Tęsknię za Zuse'm. Potrafił, on jeden, porwać mnie w jakiś zupełnie inny świat. Narysować na niebie słońce z czekolady. I nakleić na buzi ten uśmiech. Ten wyjątkowy uśmiech.

I co teraz?

Teraz pora na tworzenie, jakkolwiek czuję w sobie pustkę nieproduktywną ogromną. Jakkolwiek moje niechcenie obraca mnie dookoła i każe wstać z krzesła, położyć sie na kanapie, wstać z kanapy i usiąść spowrotem na krześle. Wszystko dlatego, że nie mam nawet ochoty czy siły czy chęci siedzieć czy leżeć.

Wiem. Zorbię w końcu pranie. Wkurza mnie fakt, że ostatnio tak mało mam do prania rzeczy, bo moja niedzielna praniowa tradycja, bardzo ulubiona, rozleciała się bardzo niepotrzebnie. I nagle brakuje we mnie jakiegoś puzzla (och, niech wreszcie dostanę puzzle na urodziny!!!), i jak to się poskładać w całość.

Choć czy jestem w ogóle możliwa w całości -

Friday, June 25, 2010

A dziś

ucieszyłam się na śniadanie. Jak ja lubię moje słynne śniadanie! Te jajka i ten bekon, eh... Wiem, wiem, naprawdę już muszę schudnąć. Sprawa robi się conajmniej poważna i poważnie szkodzi mojemu libido i mojej szafie, a w związku z tym również moim finansom. Tzn. temu cieniowi moich finansów.

Dziś postanowiłam wziąść się do roboty. Tylko właśnie nie wiem zupełnie od czego zacząć. Tworzenie swojego własnego świata nie jest łatwe.

Przestraszyłam się wczoraj samotności. Nagle zdałam sobie sprawę, że to już ponad rok. I nawet nie zaszalałam randkowo-flingowo. No, oprócz B. Ale to było takie nieporozumienie. Nagle wracam do korzeni - przypominam sobie, jak nigdy nie chciało mi się bawić w bullshit. Jak nigdy nei chciało mi sie spotykać i zadawać w ogóle z kimś, z kim i tak wiedziałam że nie zajdę daleko.

A mimo to zachciewa mi się flingu. I czy to przez strach przed samotnością, czy to przez tęsknotę za K., za P.... Czy to prawdziwa tęsknota.

Życie kobiety niezależnej bywa trickowe. Kobieta niezależna może budzić się bowiem każdego dnia i na nowo odkrywać, jak bardzo cieszą ją jajka na bekonie, których nie może się doczekać już od poprzedniego wieczora. Jak bardzo rozkładają ją na łopatki wiewióry za oknem uganiające się za sobą jak wariatki (i wariaci), jak wiele daje jej spełnienia zarażenie kogoś językowymi pasjami kolejnymi. Albo piosenką "A ja wolę moją mamę". Albo wierszykiem o Dyziu Marzycielu.

Jak otwarcie rankiem balkonu zdaje się otwarciem całego świata.

I jak zapach orzechowej kawy delikatnie otwiera zaciekawione życiem wciąż oczy.

A jednak w tej całej szczęśliwości; w tym całym zachwycie nauką, którą kobieta niezależna nie może się najeść, w całym planowaniu miliona rzeczy, które unoszą ją przynajmniej pół długiego metra nad ziemię - w tym całym szczęściu i niepotrzebowaniu nikogo doń, odzywa się czasem ta tęsknota. I kobieta niezależna nie potrafi tej tęsknoty zidentyfikować. Czy jest to tęsknota rzeczywista? Czy jest to tęsknota za K.? Czy jest to tęsknota za P.? I jak możliwe są dwie tęsknoty na raz? I czy jedna jest może tą drugą tak naprawdę, ale przebrana w tą pierwszą? I czy nie są one obie tak naprawdę tęsknotą poprostu za m....

A może to zupełnie nie jest tęsknota. To znaczy, jakaś malutka rzeczywista tęsknota za K. i za P., tak, ale poza tym, poza tym wszystkim to może nawet wcale nie jest ta właściwa tęsknota za m., lecz głupi, tak bardzo niepasujący do kobiety niezależnej, a jednak tak silnie nieodstępujący jej na krok - strach. Strach, uwarunkowany społecznie, uwarunkowany podwójnością dookoła, światem, "gdzie życie tak naturalnie łączy się z życiem..." - strach, że zostało tak mało czasu, minęło tak dużo, a kobieta niezależna wciąż "buduje sobie samotność" i w dodatku całkiem ją lubi...

Sunday, June 20, 2010

Niedzielność

A dziś obudził mnie piękny poranek. Sama świadomość naprawionej za oknem lampy przyniosła mi zupełnie inny sen:) Ta lampa na parkingu to bardzo dziwna sprawa. Tak bardzo jej przecież nie lubiłam, tak bardzo mnie denerwowała. Bo świeciła zwyczajnie za ostro. Bo bolała mnie w oczy tak mocno. Tak ciągle. Aż nagle, gdy zgasła, poczułam ogromną tęsknotę, nie mogłam spać. Jak nagle można czuć się tak samotnym i niepewnym bez jakiejś parkingowej lampy. Jak w lampie można czuć tyle bezpieczności, tyle opiekuńczości, jakiegoś kochanego zwierzchnictwa, czuwania...

Eh, to moje postrzeganie rzeczy!

I tu przypomina mi się K. Jak może mi się nie przypomnieć, kiedy to właśnie przy nim zdałam sobie sprawę jak to z tą miłością do rzeczy.... Kiedy przytulał ten swój samochód, kiedy odkryłam jego uwielbienie dla pistoletów i tkaich tam. I jak wiedziałam, że to wszystko z pragnienia miłości ludzkiej, tej właściwej...
Ale K. już nie ma.

Popijam kawę i układam w głowie myśli o dniu, sprawach do załatwienia itd. A Pearl Jam mi śpiewa jak to się czuje alive:)

No i muszę wreszcie kupić ten leżak i zacząć obijać się na balkonie!!

Friday, June 18, 2010

Dzień 1

Dzień dobry. Mam na imię... no właśnie wciąż nie mogę się zdecydować, jak. Jakiego fałszywego znaczy imeinia użyć, czy może jakie by tu nowe fałszywe imię wymyśleć. Nie, nie to, że nie lubię mojego prawdziwego imienia. Bo uwielbiam moje prawdziwe imię. Jest wyjątkowe i czarodziejskie i w ogóle. I zawsze sobie myślę, że jednak moi rodzice mieli głowę, dając mi takie imię. Zawsze tak mało tychże imiennych było dookoła:)

Dziś mam na imię deszcz. Bo akurat przyszedł, podmuchał wiatrem i burzą i stworzył znów piękny wieczór. "Ach, ty i ten twój deszcz" - ktoś mi kiedyś powiedział. No ja i ten mój. No co ja poradzę, że tak bardzo lubię deszcz. I to naprawdę nie tylko wtedy gdy siędzę w domu.

Pachnie mi świeżym chlebem. Mmmmniam. Nie mogę się doczekać, kiedy go spróbuję, choć boję się co dobrego może wyjść z bezglutenowej mikstury.
Więc wzięło mnie ostro na pieczenie chleba. Dla siebie samej. I sama nie wiem, co w tym jest. Czy jakaś tęsknota? Za tworzeniem, za stwarzaniem małego świata każdego dnia. Zamiast lekcji, zamiast planowania, uczenia, wskazywania. Jakkolwiek ochłapek lekcji wciąż jest mi obecny.

O, bum na polu. Następna panna Burza się przypałętowywuje. Pewnie jej się nudzi.

Burze w Stanach są takie piękne. Nie, nie piękniejsze niż w Polsce. W Polsce burze miały swój zupełnie inny wymiar, inną magię i inną władzę. Były burze straszne i straslziwe, takie, podczas których siedziałyśmy z A. skulone na klatce schodowej - daleko od okien - i trzymałyśmy gromnicę i kciuki, żeby to buchanie jak najszybciej odeszło.
Były burze piękne jednak, też. Takie, kiedy nie było prądu przez długi wieczór i rodzinna posiadówa przy świeczce (gromnicy oczywiście) całą familją była najwspanialszą rzeczą na świecie. Trochę nawet lepszą od waty curowej w woreczkach i lodów bambino. Śmietankowych. Rzecz jasna. I to najlepiej od tzw. Kamińskiego...

Burze w Stanach są inne. Piękne inaczej. Może dlatego, że sa jakieś bezpieczniejsze, bo w kompleksie apartamentowym mało się trzeba martwić o bezpieczeństwo, przewrócenie się domu itp. Przynajmniej tak mi się wydaje.
I nawet można bezkarnie oglądać ogromne pioruny. I zasługiwać się w burzę i dawać się porwać jej czarowi; może jej rozpaczy, może jakiejś prośby, może zabawy?

***

Chleb jest dziwny. Opustoszał jakoś w środku, ale jest zbyt ciepły, bym mogła go teraz rokroić i spuścić z niego resztkę powietrza, które nazbeirało się w środku nie wiem skąd po co czemu. Ale nie traćmy nadzieji na smak.

A wino tkaie pyszne. I pachnie mi wanilią, i tylko trochę za bardzo najadłam się bazyliowo-pomidorowymi chipsami ze śmietaną...

I wracam już do moich strażaków kochanych. I pochłaniam się w ich życiu i po co mi moje własne... Choć czy moje własne nie jest właśnie czadowe przez to, że mogę zatracić się w strażakach, lekarzach, albo czymś tam takim...

I jaki wieczór jest piękniejszy, niż pieczenie chleba przy czerwonym winie i strażakach, niż ten zapach pomeiszany ze świeczkową wanilią, niż ta lekkość i przyjemność bycia...

... ze sobą.