Sunday, August 28, 2011

Na Wsi

Słońce świeci chyba specjalnie dla mnie. I ptaki mruczą, kociak trochę marudzi, ale tuli się po chwili - łaszenie się jest zawsze skuteczniejsze, choć i to nie zadziała w tej chwili, aby wycyganić ode mnie więcej pasztetu. Ostatnie dni wakacji - napisałby Konwicki.

Siedzę sobie na słonecznej werandzie, słucham szumu wody w basenie, tak, woda w basenie też szumi, i myślę o tym, jak bardzo kocham

wieś.


Wsi amerykańskie są inne niż te polskie, ale mają tę samą rzecz, która zawsze uzależniała mnie od niej - ptaki, trawa i ten błogi cudny spokój, którego nie da się zastąpić absolutnie niczym innym.

Jestem u M. i doglądam tego cudnego domku, bo wyjechali sobie na małe ostatnie wczasy. I już wiem, że muszę, poprsotu muszę zorbić wszystko, by tu dotrzec i to jak najszybciej. Tu - to znaczy na wieś, do posiadania domku, do posiadania tego swojego własnego prywatnego małego raju z zieloną trawą i prywatnymi ptaszyskami. Sprawa zupełnie nieistotna, jak takie czary wyczaruję;)

Monday, August 1, 2011

Raport Poeuropejski

Gdybym chciała opisac tu teraz wszystko, byłby to post dłuższy od całego mojego bloga dotychczas... i nei chcę mieć przecież na sumieniu Was biednych czytających ziewających. Więc zatem skrócę, jak to i uczyli nas w liceum i chyba już też w postawówce nawet:

- kolejnym wielkim spotkaniem berlińskim okazał się J., przybywszy ze Schwerina samego nakramił mnie berlińskimi lodami i napoił wyśmienitą kawą, wywlókł nad berlińskie poziomy wieżą telewizyjną i onieśmielił swoją cudną niemieckością aż do bolącego policzki uśmiechu. Potwierdzam teorię z zapatrzenia: Niemcy są cudowni i tyle.

- zauroczona i zaczarowana Berlinem przegapiałam ostatniego dnia tam mojego wszystkie możliwe środki transportu. Wyjątkowo wierna też byłam mojej niewierze w czas. Wspaniałomyślnie konsekwentnie przegapiłam w ten sposób mój samolot do Polandii. I odnoszę wrażenie, że mój skumulowany w niesamowitych ilościach stres, przywieziony w plecaku i głowie i każdym mięśniu w moim ciele potrzebował tego pretekstu by mnie opuścić wielką paranoiczną dziecięcą histerią. Wyratowała siostra, bo sama zupełnie nie potrafiłam znaleść w sobie siły i ochoty na reakcję. Dziwne uczucie. Tak, jakbym wiedząc, że mam kogoś kto może pomóc i nie muszę - jak zawsze! - radzić sobie tak bardzo sama, chciała sobie to samotne radzenie jakoś wynagrodzić czy coś. Bardzo dziwne uczucie oddania się w czyjeś ręce nagle...

- wrócona do Polandii, zorientowałam się nagle, że zostało mi zaledwie kilka dni w pierwszej ojczyźnie. Zabrałam się za wykorzystywanie tego czasu, a on przeciekał mi dosłownie deszczem przez palce... Tak, tak. Na deszcz w Polandii niestety zawsze można liczyć. P.S. gumniaki są masakrycznie niewygodne i nikomu nie polecam.

- w poszukiwaniu Godota, porzuciłam moją bląd duszę. Nie wiem za bardzo, dokąd się tak naprawdę zagalopowałam, ale bardzo dziwnie nie czułam się z tym aż tak źle. A może mi już poprostu tak bardzo wszystko jedno, jeśli chodzi o moje włosy.

- nie zjadłam waty cukrowej bo lało.

- odkryłam w starych pamiętnikach, iż mam tendencję do winienia się za cosie różne księcio-przypływowe szczególnie zupełnie bezpodstawnie i że może jednak, jeśli co do czegoś mam przeczucie, że nie ma to że właśnie tego rzeczywiście nie ma. Niektórzy to potwierdzą, to znaczy ci, którzy wiedzą, że zawsze mam rację:)

- LOT nie zawiódł w swej niespodziankowej naturze:) Tym razem nie ptak, a mgła uniemożliwiła przelot z Krakowa do Warszawy. Myślę, że LOT ma tu jakąś tajną umowę z PKP. W związku z tym jednak poleciałam przez Wiedeń, który to marzył mi się przy kupowaniu biletu. Mało czasu, ale jednak o Wiedeń więcej:)

- I wrócona już jestem, i jetlag zupełnie mnie zaskoczył - czuję się całkiem dobrze, jedynie żołądek nie daje mi spokoju, ale to już standardowy standard:) I staram się wziąć za pracę, ale tak śrdenio mi to wychodzi. I dylematy stare na nowo, i spotkania takoże i do nauki się pora wziąć. Ale może jednak powymawiam się jeszcze trochę jetlagiem...

The End. Fin. Ende.

Berlin Day 2 (post-post z dnia następnego)

To aż niezwykłe, a może właśnie zupełnie typowe, że jestem w sercu Niemiec a gadam z urugwajskimi Hiszpanami I węgierskimi Rumunami;) A mój nowy znajomy urugwajski Hiszpan trochę mnie dziś onieśmielił... Może tym uściskiem niespodziewanym, może tym zapatrzeniem, a może tylko muskaniem skóry o skórę, gdy tak bardzo brakuje mi bliskości... Hm hm, kto to zgadnie, kto ośmieli się określić. I dlaczego wszyscy ci hot Niemcy mają te głupie hot I nie hot Niemki albo inne przy sobie? Eh.

Dziś pożarłam moją pierwszą berlińską golonkę. Tak, tak. I odkryłam ulicę, gdzie zjadłam najpyszniejszą golonkę w moim życiu I kupiłam moją kochaną książkę z opowieścią mojego kochanego Zuse. I jutro pędzę tam skoro świt. A czy mówiłam już, że kocham Berlin?

Zastanawiam się więc, jak to jest z tym Berlinem. Narazie oczywiście jest z Berlinem tak, jak ze wszystkimi rzeczami/zjawiskami, których bardzo pragnę, ale ponieważ wiem, że raczej jestem w stanie je zdobyć/ mieć, zwlekam z mieniem ich jak najdłużej, bo lepiej wtedy smakują, a może czas zwlekania/ oczekiwania na nie jest tak gorący I ekscytujący, iż nie mogę się przed nim powstrzymać.
Ale ogólnie rzecz biorąc zastanawiam się nad Berlinem. Jak to z nim jest. Czy tak jest, że to wciąż tylko moje wakacje, dlatego tak cudownie się w nim czuję, a gdybym tu żyła to wcale by tak nie było (jakkolwiek, czy kiedykolwiek myliłam się, gdy wydawało mi się, że gdzieś będzie się mi żyło pięknie?)? Czy to rzeczywiście jednak wciąż kraj moich marzeń, miejsce moich marzeń od dzieciństwa. I Berlin byłby pięknym kompromisem wszystkiego. Bo trochę jest jak Stany, a trochę jak Polska, ta część przynajmniej za którą tęsknię. I przede wszystkim, jest Berlinem. Najcudniejszym miastem na ziemi.

Tęskno mi coś za A. A przecież nawet nie wiem, gdzie ten cały Urugwaj, no.

A G.? Czasem tęskno mi także, odrobinę. Ale wtedy czuję ten żal I żal jest zawsze silniejszy od tęsknoty. Więc chyba raczej nigdy mu nie odpiszę. Jeśli napisze raz jeszcze, to się zastanowię. Jeśli pokaże mi jakiś ślad walki, to tym bardziej. Ale najchętniej zamknę to skończę I niech to przynajmniej będzie po mojej stronie.

***
Smutno mi dziś jakoś trochę I nie wiem czemu. Może poprostu jestem trochę zmęczona. Zjem prędko mój szalony deser I uciekam do wcześniejszego lulania. Przy niemieckiej telewizji oczywiście, która jest moim cudnym eliksirem, ach. I jak tu w ogóle uwierzyć, że mam niemiecką telewizję.

I dlaczego jeszcze wczoraj nawet się nie kwapił, by mnie uściskać, a dziś nie podarował mi nawet gdy się wyrwałam... I po co mi myśleć nad tym w ogóle, jeśli I tak z tego nic nie mogłoby było być.

A na mój deser to facet chyba w istocie gotuje kaszkę kukurydzianą, miesza ją ze skórką pomarańczową I chłodzi. I z krojeniem tych wszystkich owoców to też mu zejdzie trochę. Zaraz po tym jak pojedzie po nie do różnych ciepłych krajów.

Zupełnie nie wiem, co robić w niemieckich restauracjach. Wchodzi się do środka I jeśli pewnym krokiem nie zajmie się miejsca, to kelner zapyta zdziwiony: “w czym mogę pani pomóc?” I co wtedy robić, ach co? Amerykański system pytania, na ile osób życzy ktoś sobie stolik (choc wyraźnie widać ile ludzi przyszło) I prowadzenie prawie za rączkę do owego, przedstawianie się kelnerów I późniejsza wiedza, kto obsługuje - więc to wszystko wydaje mi się jednak tak cudnie prostsze...
Jakkolwiek dla tak cudnego pucharu jakiegoś tajemnego przysmaku cytrusowego z morzem owoców - da się tę niedogodność wybaczyć:)

No, wreszcie, samotny (chyba) Niemiec, na którego sobie zerkam (nie dltego, że mi się podoba, bo nawet go nie za bardzo widzę, ale jedynie dlatego, że widzę lub wydaje mi się, że siedzi sam jako jedyny oprócz mnie w tej restauracji) wreszcie na mnie spojrzał! I to dłużej niż przez 5 sekund! Ok, dojrzałam trochę lepiej. Jest trochę za stary chyba jednak I za piwno-brzuszny...
Nie ma samych Niemców na tym świecie, no.

Taa, a ludzie obok mnie oczywiście muszą wpieprzać coś rozbrajająco pachnącego, grrr.

No, to pojadłam, popiłam, trzeba uciekać przed tym gapiącym sie już piwno-brzusznym...

***

Berlin Weiter (post- post z jakiegoś 16ego także)

Zastanawiam się, czy Niemcom lepiej mówi się poprostu po niemiecku, czy to tkai psikus losowy dla mnie, bo ciągle powtarzałam, jak to wszyscy mówią do mnie po angielsku, gdy zacyznm dukać po niemiecku... Muszę przyznać ze zdziwieniem I podziwem, iż dziś, w Berlinie, nikt nagle nie chce mówić do mnie po angielsku, choć tak ewidentnie wszyscy wnioskują, że kiepsko z moim niemieckim... I przecież I tak na nic zdałyby sie tłumaczenia, że z moim niemieckim wcale nie jest tak źle, a tylko ten fakt, że oni wszyscy są Niemcami, I mówią do mnie tak piękną wirującą, unoszącą się nad ziemią niemczyzną, że to właśnie ten fakt, którego chyba nikt nigdy nie zrozumie, zapiera mi dech w piersiach, nie daje mi wydusić z siebie głosu, obezwładnia mnie zupełnie I kompletnie I cóż ot, jak bardzo mówić po niemiecku pragnę I jak dobrze wiem nawet co powiedzieć - odejmuje mi mowę I dukam jak ten duk dukalski, jeślikolwiek takiktokolwiek istnieje...

Aaaaaaa kocham Niemców!! Na litości wszelkie, idę do głupiej recepcji, a tam blond odmiany sobowtór Floriana z Doctor’s Diary... I jak tu się skupić na mówieniu po niemiecku jeszcze... A obok przy stoliku (a no bo właśnie siedzę sobie teraz w restauracji hotelowej a co! Miał być tu niby internet I dlatego tu przyszłam I rybka jakoś nie dociera no ale co począć...) no więc obok przy sotliku też siedzi jeden Niemiec jeden. No niby nie specjany. Ale czy jakikolwiek Niemiec może być niespecjalny....
No autentycznie paranoja. Gdzie nie spojrzę, wszędzie są. Oczywiście kelner też. A jakżeby. Eh.

Zawsze zastanwiałam się nad tym, czy samość przyciąga. I chyba trochę jednak tak. I Niemcy mówią do mnie!!! AAAAA!!!! Tak tak, mówią do mnie. Ot dziś to cały dzień spotkań. No ale od początku:

Więc pierwsze spotkanie było w zasadzie hiszpańskie. Nic z niego nie wyszło za bardzo I raczej nie wyjdzie, ale było miłe. Jakże zawsze marzyłam o takim przypadkowym spotkaniu jakiegoś nagrzanego podróżnika. Różnica oczywiście polega na tym, iż ze mnie podróżnik jak z koziej dupy trąbka trąbiąca, ale co tam. I tak fajnie jest spotkać podróżnika. A chłopak urodny, że hu hu I aż miło, że zagadał I się przysiadł:) Pierwszy raz spotkaliśmy się jako jedyni do odprawy, drugi raz jak po odprawie łaziłam po lotnisku, by zabić czas, trzeci raz już przysiadł się do mnie na gejcie, czwarty po wysiądnięciu z samolotu (już nie przyszedł się dosiąść, ale chyba już w tym momencie wiedzieliśmy oboje, że kiepsko w zasadzie to idzie) I tak dojechaliśmy razem do Alexander Platz I wymieniliśmy się telefonami zupełnie niepotrzebnie. Ale to nic, że niepotrzebnie. Zupełnie miło było I tak.

Drugie spotkanie odbyło sie przy wybieraniu jedzenia. Muszę cofnąć jakiekolwiek stwierdzenia, że Niemcy nie są mili. Są cudowni. Może dlatego, że wiedzą, że nie jestem stąd, ale I tak są cudowni. Ot więc spotkałam niezwykle miłego pana, który jako jedyny człowiek na świecie potrafił powiedzieć “scheisse” w nieopisanie czarujący sposób. Pan niezwykle miły I zaradny, radzący sobie doskonale z moim glutenowym problemem I bardzo kreatywny. Eh, aż oglądałam się za nim z pozycji stolikowej.

Trzecie spotkanie. Ot siedzę sobie spokojnie, zajadam moją świnkę w kapuście I zapisuję raport Berliński. I co? I pani obok zagaduję co piszę. Berlinka, ze Wschodu, może 60 lat, jak się rozkręca to kończy za około godziny. Mówi ciekawe rzeczy, ale jest zbyt naciskająca. Mówi trochę za dużo o tym, co mnie przeraża. Ale jednocześnie niezwykle wiele pozytywnego. Ot na przykład, że Niemcy wcale nie nie lubią Polaków. No z wyjątkiem tych, którzy szmuglują niemieckie auta do Polski. Ale poza tym Polacy to bardzo ok ludzie. !! I że Polki ładne. Doprawdy w tym punkcie to nie wiem, co ci obcokrajowcy widzą w tych Polkach I dlaczego w jakichś innych Polakach a nie we mnie haha.

Czwarte spotkanie. Ot tu w restauracji, w której siedzę właśnie. Podrywa mnie jakiś straszy gość. Nie rozumiem większości z tego co mówi, ale chyba mu to nie przeszkadza za bardzo. Nie wiem, czy nie rozumiem, bo wypiłam lapkę wina, czy nie rozumiem, bo mówi jakoś tak niezrozumiale, czy hm hm, nie znam trzeciego powodu. (Proszę, wszedł starszy trochę Niemiec z brzuszkiem, też całkiem całkiem, ojc, chyba mnie jakaś klątwa opętała I już nie widzę trzeźwo...). W ten straszy podrywający cóż, nawet też nie taki najgorszy, choć jednak gustuję raczej w typach blond Florianów, ostatecznie nawet brunetowych. I właśnie zjadłam jakąś trawę.

Pytanie: czy powinnam wypić drugą lapkę wina czy iść do pokoju?
Pytanie wzmacniające wiadomą odpowiedź: I darować sobie te wszystkie zjawiska kolejnych wchodzących Niemców?

Odpowiedź: powinnam zapłacić I iść do pokoju bo trzeba mi zaplanować zwiedzanie na jutro a z tym podejściem to nie wstanę. Zresztą już chyba jest porządnie późno, ale oczywiście nie wiem jak późno, bo nie wzięłam komórki.

Piszę już bez sensu? Kronika na żywo to kronika na żywo...

Raport z Berlina (post-post z 16/7)

Więc oto jestem ponownie w Berlinie. Samotnie tym razem, ale już podziały się małe spotkania, choć takie średnie jednak. Znów dochodzę do wniosku, że mam jakąś misję do wypełnienia, bardzo samotną misję. Dokądkolwiek się nie wybieram, kogokolwiek sobie nie wybieram na towarzysza, coraz częściej I coraz mocniej - zostaję sama. I co? Zaczynam się juz lubić I akceptować z tą samotnością. Odkrywam w sobie jakieś moje drugie ja. Z drugim ja prowadzimy sobie dyskusje. Ot na przykład byłam padnięta po tym locie, czy może raczej po szukaniu przystanku, z którego mogłabym dojechać do hotelu, a następnie zgadywaniem gdzie może być hotel I przejściem osiedli I parków by jednak w końcu dotrzeć do hotelu, na który cały czas wskazywała mapa... Wniosek z tego przy okazji taki, że należy słuchać google maps, a nie stwierdza, że ee tam znajdę drogę w Berlinie I iść w ciemno. Jakkolwiek przecież ja tak bardzo lubię błądzić po miastach, szukać z dreszczykiem niepewności tej dobrej drogi I spokojnie osbie I tak wiedzieć, że trafię, gdize mam trafić. I tak.
No ale więc właśnie będąc jednak tym całym poszukiwaniem dość mocno zmęczona (nie zpaominajmy, że w całym blądzeniu I szukaniu towarzyszyła mi wiernie moja walizka stukając rytmicznie biednymi wymęczonymi kółeczkami) chciałam już zostać sobie w hotelu. Ale tu włączyło się moje drugie ja I mnie najzwyczajniej w świecie ochrzaniło: przyjechałaś do Berlina, żeby siedzieć w hotleu, jasne! Wychrzaniaj na miasto ale już!

No I wychrzaniłam. I siedzę sobie najedzona jak trzy dzikie osły (pan wymierzył mi porcję twierdząc, że on nie miałby z taką ilością problemów) I pod duzym wrażeniem, jak niezkle dobrze może smakować mielone wieprzowe mięsko w kapuście. I chylę czoła przed Niemcami - co jak co, ale ze świni I kapusty potrafią naprawdę zorbić przecuda.


Niemcy. Miłość bezinteresowana I nigdy nie kończąca się. Aż czasem - nawet znając swoje możliwości! - nie mogę się nadziwić, że tak trwa. Że tak kocham to wszystko niemieckie. I że niemieccy faceci są tak cholernie przystojni, że co dwa kroki gną mi się kolana, wpadam w bezdech albo przynajmniej rumienię się jak młot I sierp. Niemcy to zdecydowanie I jednogłośnie najprzystojniejsi faceci na świecie.


***

Raport z Polski (post-post z ok.12 lipca)

Warszawa.

Jeden z moich uczniów powiedział mi raz, że woli Warszawę niż Kraków, bo przypomina mu Chicago. Może niekoneicznie chodziło o zminiaturowane jeśli porównać do Chicago wieżowce? Może to wrażenie z pierwszego spojrzenia na Warszawę - te przeciez pierwsze wrażenia pmaiętamy zawsze najlepiej. Otóż lotnisko już nie Okęcie, której to nazwy pochodzenia nigdy nie udało mi się odkryć, ale Chopina, wygląda w istocie bardzo podobnie do chicagowskiego O’Hare, tzn. tylko na zewnątrz, przy wyjściu na ulicę - trzy pasy “pick-upowe” naprawdę nieźle imitują O’Hare’owskie “przedloty”. I muszę przyznać, szukając tego czerwonego dywanu, czułam się dość swobodnie, z czym ciężko mi raczej w moim rodzinnym kraju.
Niektóre zjawiska, niektóre miejsca jednak, umiemy kochać tylko na odległość.

A teraz jadę pociągiem. Z Warszawy do Krakowa. Oddalić się od mojego świata jeszcze bardziej? Czasem doprawdy zastanawiam się, jak to się stało, że tak swobodnie czuję się w Stanach, a tak dziwnie, nieswojo, w Polsce. Czy takie coś jest w ogóle możliwe. Czy to moja chemia mózgowa. Hm.

Jetlag trwa. Oczy mi się kleją, ciało jakieś tkaie niemrawe, ale bigos mojej siostry był naprawdę wyborny:)

Wiem, że już nigdy nie będę cała spowrotem. Ale czy kiedykolwiek byłam.

***

Raport z Monachium/ Muenchen/ yyy Munic (Post-post z 11 lipca 2011))

Z monachium jest tak jak z moim Gesundheit - inny język poprostu nie może zaskoczyć, zupełnie jakbym nie znała wersji “na zdrowie” czy Muenchen w innym języku. Stanąwszy w kolejce do zczekowania walizki w Chicago zostałam zapytana o my final destination I co? Yyyy - kobieta spojrzała na mnie ze zdziwieniem I zmartwieniem - “nie wie gdzie leci??!” - pomyslała sobie pewnie. I na nic zdałoby sie tłumaczenie, że Muenchen to poprostu Muenchen, a najgorszym razie Monachium, ale nie jakieś Munic. Munic wydaje się tak olbrzymim ukróceniem tej jakże czarodziejskiej treści.

Mój czas w Muenchen więc dobiega powoli końca. Wydałam już prawie wszystkie pieniądze I z ciężkim sercem I tak zrezygnowałam z trzech książek I cudnego fartuszka w neibiesko białą bayerowską kratę. Buu. A teraz zażeram moje ulubione gumisie. Owocowe. Te, których moi studenci tak bardzo nie lubili. I piszę raport z Muenchen.

Ranek w tym czarownym mieście z niezwykle zabawnym akcentem rozpoczęłam cudnymi wienerkami czyli jak sama nazwa wskazuje typowo bayerowskimi parówkami. Jak ja uwilebiam niemieckie wyroby kiełbasiano-martadelowe!!
I ta kawa - Milchkaffee - co za kawa! Delikatna, jakkolwiek mocna, porywająca, aksamitna, mniaaaam. Oficjalnie stwierdzam, iż kocham niemiecką kawę. (I tu M. Mój niemiecki trener językowy rzekłby: “a czego Ty niemieckiego nie kochasz?” I znów przyznałabym mu rację.)

Ileż cudnych książek! Nawet najgłupsze poradniki mają zupełnie inny wymiar, zupełnie inny dźwięk. Otwieram jedną książkę po drugiej I słyszę już siebie czytającą je na balkonie, I widzę już zasłuchane wiewiórki...
I jak niebiegła jestem w amerykańskim humorze, tak uwielbiam humor niemiecki.

A teraz jestem na polakowie. Zanim jeszcze dotarłam do Polski, wylądowałam w samym centrum:
“a tu będzie ten samolocik!”
“nie dodzowniłem się do polski”
“zero zero jeden”
“wracamy do Bostonu”
Itd.

A może jednak faktycznie średnie te gumisie. Albo mi się smak zmienił. Hm.

Więc to polakowo to centrum lotniska Muenchenowskiego, gdzie są same polskie loty. Najśmieszniejszy jest fakt, iż ta cała “śmietana” została zrzucowana na dno lotniska, gdzie już nic innego nie ma. Gdzie diabeł mówi dobranoc? A może to bardziej na zasadzie: “chcecie sobie kraść to między sobą tam na dole”;) Taaa.

I wszędzie Lufti, a ja tęsknię za Niemcami...

Acha, spać mi się chce. W domu 6.43 A.M.