Sunday, November 30, 2014

Korzyści z odpuszczenia

W życiu ustawiamy sobie zasady i poprzeczki. Żeby to wsyzstko miało wiekszy sens, żeby mniej cierpięc, żeby słońce było żółte, a trawa zielona. Uwielbiamy wszselkiego rodzaju rutyny, przepisy i choć bronimy się przed tymi i buntujemy, co inni nam ustawiają, uwielbiamy ustawiać sobie te nasze własne. By pokazać sobie i innym, że mamy władzę?

Najciekawiej jest z ludźmi i zwierzakami. Ot ustawia sobie człowiek na przykład taką zasadę: kotom wstęp na biurko stanowczo wzbroniony. I za każdym razem, gdy kot zbliża się do biurka, krzyczymy w niebogłosy i walczymy z biednym zwierzakiem, żeby uciekał spadał itd. Kocina się wścieka, grzyie, nie lubie nas. A my się zastanawiamy, czemu nigdy nie przyjdzie i nie usiądzie przy człowieku, jak kot.
Aż pewnego dnia, przychodzi taka chwila, że nam wszystko jedno. Mamy dzień litości czy czegotamkolwiek i wpuszczamy kudłatą istotę na biurko. I co? I od tej chwili nasz świat zupełnie się zmienia. Od tej chwili kiciak przychodzi do nas na biurko za każdym razem, gdy tylko tam siedzimy. Wgramala się na nasze ręce, komputery, notatki i książki. Rozkłada się i wyciąga łapkę do łapki. Albo kładzie pyszczek na dłoni. Ciężko się wtedy pisze, ale co z pisania gdy serce się roztapia na meijscu i przechodzi nam cała złość do świata.

Czy z ludźmi też tak to działa? Nie wiem. Bo z moim ludziem to ja już nie wiem, co działa a co nie. Ale na wszelki wypadek postanowiłam porzucić wszystkie reguły i zasady złości, karania milczeniem itd. I tak mi nic nigdy dobrego z tego nie wychodzi. Nigdy. Więc może z tego olewawczego wyjdzie więcej?

Wietnam ku końcowi zmierza. Zaciskam zęby i myślę już tylko o tym, że zostało mi dwa tygdonie. Dwa krótkie tygodnie. I wolność. I spokój. I gwiazdy na niebie.

I przeprowadzka, mam nadzieję, i powrót mojego ptaka, który zapewne jeszcze szybciej odfrunie, ale może się już wreszcie przyzwyczaję?

I co jeszcze? Pora poszukać kontaktów w Dojczlandii.

Nie umiem pisać gdy umieram. Umiem tylko przytulić moją słodycz i zachłysnąć się faktem, że jestem i na zawsze już pewnie zostanę


crazy cat lady.

Sunday, November 16, 2014

To na wypadek gdyby komuś brakowało śniegu przed świętami

Jak to się dzieje, że moje okulary potrafią zamienić się w jedną wielką mgłę podczas gdy zupełnie nic nie robię i mam je na sobie ledwie dzień. Tak wielu procesów nie zauważamy choć dzieję się na naszym nosie, z tak wieloma ludźmi się mijamy i trącamy ramionami. Tylko zwierzaki wciskają nam się na komputer, na kolana, pod nos, i z nimi jakoś potrafimy nie oczekiwać niczego w zamian. Bo co mogą nam dać oprócz bycia i przytulaka?
I tylko nei wiem, dlaczego ta moja bezinteresowna miłość do kici ma tak słaby efekt życiowy. Czy to nie miało być przypadkiem tak, że jak będę już mieć kiciaka to cała miłość świata do mnie przyjdzie?
No tak... ale czy ja chcę całej miłości świata... Czy chcę jakiejkolwiek miłości, oprócz tej jednej jedynej, tej granatowo czerwonej z zielonym śmigłem...

Tymczasem, zawalam wszystko co się da.

I w sumie to zastanawiające, jak tak można zawalać wszystko, jedno po drugim, cokolwiek się robi. Może chodzi o to, by nie robić w ogóle? Tylko jak, jak przestać kopać się z powietrzem...

Po wczorajszej wiązance nienawiści do śniegu zdaję sobie sprawę, że moje życie ostatnio przepełnione jest jakimś ogromem żalu i nienawiści. Skąd mi się to w ogóle wzięło? Taka złość? Do wszystkiego. Do korków, które jeszcze rok temu zupełnie mnie nie ruszały. Do śniegu, z którego pierwszego przynajmniej ZAWSZE ogromnie się cieszyłam i tanczyłam odmiatając to białe cholerstwo z samochodu. Do pracy. Ta głupia klasa z nauk humanistycznych to jakaś paranoja. Do zadań domowych. Których nagle tak strasznie nie chce mi się robić i nie mogę za nic odnaleźć w sobie tej dzikiej energii nauki i zjadania wiedzy. Wszystko jest jakieś takie beznadziejne.

Ale to może przez tę pogodę, gdzieś zupełnie przegapiłam lato i ta popieprzona maziaja sypie się z nieba i na co to komu.

I chyba jedna rzecz, która jest na wagę złota i diamentów, to Rapunzel, który właśnie przylazł, wgramolił mi się na kolana i próbuje pisać razem ze mną... mój kudłak kochany.

Więc kudłakiem kończę i z kudłakiem idę spać. Dobranoc, koty na noc:)

Saturday, November 8, 2014

A te mosty między ludźmi takie dziurawe...

Cisza. Pustka. Ale powietrza brak. Zamknęłam się wczoraj w słoiku, nieopatrznie naciągając na siebie nakrętkę, myśląc, że to koło ratunkowe, żeby się wydostać. Tonący brzytwy się chwyta? No i tak próbując wkręcić się w to koło - zakręciłam słoik niechcący. Po co do niego w ogóle wchodziłam? Dla doświadczenia, dla szukania. Zawsze przecież szukamy.

Próbuję się uspokoić. Obiecałam sobie wczoraj, że obudzę się nowa, w dobrym humorze, zajmę się nauką, którą miałam się zająć wczoraj i tak kiepsko mi to wyszło. Wyrzuty sumienia nie chciały dać zasnąć. Nie znoszę głodu. Jest taki denerwujący. Czasem naprawdę nie mam ochty jeść, a to głupie ssące uczucie w żołądku nie daje mi zasnąć, jakaś słabość nie daje mi wykonywać moich zadań, frustrujące jak moja kicia zrywająca wszystko, co wisi w oknie. Nie wiem już, czy jestem bardziej zmęczona czy bliska załamaniu nerwowemu. Nigdy dotąd nie przeżywałam takiego stresu. Może coś podobnego w trakcie rozwodu, ale wtedy mogłam sobie pozwolić na tabletki i było lżej. Wtedy mogłam nie wychodzić z domu i zapłakiwać się na imen. A teraz muszę być w pełni sił.

Szukanie domu w martwym punkcie. Aż zastanawiam się, czy nie wyruszyć gdzieś dalej, w krainę ładnych miejsc. Wygląda jednak na to, że nie dane mi jest to piękne miejsce, które chciałam tak bardzo a wszystkie inne ładne miejsca są daleko od celu. W zasadzie nie mogę wciąż tego zrozumieć, dlaczego ludzie nie dążą do piękna. Dlaczego tak wszystkim wszystko jedno, w jakiej dziurze mieszkają i jakie dziury wynajmują. Nie pojmuję. I czuję się tak zagubiona. I mam wrażenie, że muszę się zdać na dziurawy namiot zamiast upierać przy pieknie. Gdzie jest mój wymarozny domek przepełniony słońcem i ogrzewający mnie kominkowym ogniem? Gdzie moje wielkie okna i drewniane lśniące podłogi? Gdzie wielka kuchnia z wielką przestrzenią. No gdzie.

Tymczasem ludzie. Ludzie tylko sprawdzają, czy jeszcze jestem. A ja, zapominając, że tylko sprawdzają, udaję, że tak. Słowa to mosty między ludźmi. Ale czasem tak bardzo dziurawe, że trudno się przedostać od człowieka do człowieka. I co? I chyba wolę rozwalić ten most całkowicie niż przeskakiwać te dziury, albo jeszcze gorzej udawać, że ich nie ma.

Nie ma przyjaciół, są tylko ludzie, na których się zawiedliśmy?


Zastanawiam się, po co tu przyszłam.

Zastanawiam się, dlaczego wybrałam samotność.


Sunday, November 2, 2014

"słowo jest mostem rzuconym między mną i kimś innym"

Tęsknię za słowami, tęsknię za pisaniem. Zaczytałam się tak bezpamiętnie, że zupełnie nie znajduję miejsca na pisanie. Czy to w ogóle możliwe? Czy czytanie może istnieć bez pisania? Oj, chyba może. Już prędzej pisanie bez czytania kiepściej.

Moje zadania domowe zaskakują i powalają mnie każdego dnia na nowo. Już chyba nigdy nie przestanę się uczyć. Już rozumiem, co miał na myśli J. gdy powiedział mi jak wyobraża sobie raj: "wiem wszystko" mówił. I pomyśleć, że chodząc po świecie z tymi słowami na szyji, wciąż nie przeczytałam Fausta. Ostantio w zasadzie włączyłam darmowego audiobooka Fausta z zamiarem oddania się lekturze, przez którą oblałam egzamin u profesorki, która nigdy nikogo nie oblała (cóż, ważne jest się wyróżniać, jakkolwiek), ale po kilku linijkach pospiesznie zaczęłam poszukiwać czegoś innego. Nie mogę znieść amerykańskiego akcentu wymawiającego mój kochany niemiecki, poprostu nie mogę. To jakby ktoś kroił mi moją miłość na kawałki. Być może inni czują podobnie słuchając mnie po niemiecku, choć wciąż usilnie wierzę, że jednak prawie nie mam akcentu, ale nic na to nie poradzę. Nie znoszę zanieczyszczeń miłosno-językowych i koniec.
Więc nici z Fausta, znów. No ale żeby nie było, że nie próbuję.

Nowo odkryty geniusz jest znów Rosjaninem. Jak Vygotsky, który już na zawsze odmienił moje życie, ten nazywa się Bakhtin. Niesamowity.
I tak sobie myślę, że jednak tyle do wystudiowania w języku i tyle do zbadania jak te wszystkie genialne teorie odnoszą się do nauki obcego. Może jednak będzie tu przyszłość. Może jednak nie umrę z głodu.

Oduczam się Chicago. Patrzę przez okno i się żegnam powoli. Choć entuzjasm poszukiwania nowego miejsca opadł jakoś dziwnie (za dużo?), coraz bardziej godzę się na odejście. Dziwne mam wrażenie, że nie udało mi się to Chicago. Dużo się nauczyłam, bez wątpienia, ba, całe mnóstwo. I przypomniałam sobie prawdziwe uczucia. Tu odkryłam moją miłość do latania, Bacha i what not. Ale po co było to Chicago? Nie mogę zrozumieć, dostrzec jakiegoś większego znaczenia, przesłania. Moje uczucie przeprowadzki było tak silne, a teraz zupełnie nie widzę jego rezonansu. O co chodziło? O ten spacer po plaży? O zrozumienie, że marzenia się spełniają, tylko trzeba do jasnej cholery przestać sobie wmawiać, że się nie spełnią no bo jak? Nie rozumiem. Nie rozumiem.

I każda nitka, której się zaczepię, urywa się.
Tak jak ta, gdy K powiedział mi, że szkoli się na chicago police i że jak dostanie pracę to się przeniesie i nagle poczułam, że może to o to chodziło. No ale nie chodziło.
Albo ta, że mogłam zrobić parapetówę. Ale co w związku z tym.
Albo ta, że moja cierpliwość do korków się wykończyła. No ale co dobrego ma z tego niby wynikać.

Czy był to ruch bez sensu? No niech mi ktoś powie, co to miało do jasnej ciasnej być.

Pora spać, jutro wczesna pobódka choć będzie się czuć miło, bo godzinę później.

Dlaczego sobie nie ufam? Dlaczego przestałam wierzyć, że zawsze dostaję to, czego pragnę. Przecież dostaję.


Spełnij się, marzenie moje.

und immer wieder und immer wieder...