Saturday, December 15, 2012

Wieczór z Iwoną i B.

Iwona usiadła na przeciw komputera. Nie wiedziała do końca, co chce robić, ale jej nastrój skłaniał się ku dobremu obrazowi. I tak na ekranie komputera pojawił się "Grey's Anathomy" czyli w bardzo wolnym tłumaczeniu "Chirurdzy".
Smsy od B. przychodizły jeden po drugim i im więcej wina zapełniało żołądek Iwony, tym zabawniejsze i ciekawsze wydawały się smsy B. Iwona dziwiła się, jak jej humor poprawił się po odrobinie czerwonego trunku. A może były to wspomniane smsy? A może skrzydełka a'la iwona, które upiekła dziś postanawiając zaopatrzyć się w łatwo dostępne mięsko, na pomysł czego wpadła dziś w nocy około pierwszej, gdy wróciła do domu po zapierającym dech w piersiach koncercie. Co za muzyka, myślała. Co za emocje.
Czasem emocje są tak silne, tak energetyzujące, że naturalnie nie można zasnąć. I jakkolwiek senność nie pochłaniała Iwony, ona nie mogła się oprzeć przed swoją nową rutyną czytania cytatów na czarodziejskim ipadzie. Dlatego dziś postanowiła poszukać konrektnych książek, które można czytać na iPadzie. Jeszcze żadnej nie znalazła oprócz darmowego Arabskiego w beznadziejnej formie.

Iwona zjadła dziś około pięciu marshmallowowych mikołaji. Z jakiegoś powodu marshmallowowe mikołaje smakowały nadzwyczaj dobrze z winem. A może poprostu marshmallowowe mikołaje smakowały super dobrze i jak zwykle to bywa z wszystkimi mashmallowowymi figurkami i potworkami, Iwona nie potrafiła się im oprzeć. Jeden mikołaj leżał wciąż jeszcze na blacie kuchennym i krzyczał do Iwony poprzez ladę i kawałek pokoju i biurko, krzyczał bezlitośnie: "zjedz mnie, zjedz mnie, prosze, zjedz mnie i dokończ dzieła, nie mam siły się tak sam męczyć, zjedz mnie i będziesz miała spokój, przestanę Cię męczyć, nie będziesz musiała bez przerwy myśleć o cudownej białej piance w grubej warstwie chrupiącej mlecznej czekolady..."

I tylko już sms od B. dzielił Iwonę od marshmallowogeo mikołaja...

Lecz gdy tylko sms sie przeczytał...

Stopy mikołaja rozpłynęły się w ustach Iwony. Potem brzuszek, wreszcie głowa. Czekolada nie zdąrzyła chrupać, smak nie zdąrzył się rozejść, mikołaj zniknął w otchłani ust Iwony szybciej niż powstał w czyjejś wyobraźni.

Jakkolwiek, niespodzianka, snuta nadziejnie po cichu, napatoczyła się w międzyczasie. Okazało się bowiem, że ostatni marshmallowowy mikołaj wcale nie był ostatnim marshmallowowym mikołajem. I tak, ta sama gra rozpoczęła się na nowo.


Iwona przełknęła ostatni łyk wina. Miała już nie pić, ale niedkończony post i niedokończona muzyka drażniła jej podniebienie. Wstała i nalała sobie ćwiartkę kieliszka. Czy to z nadzieji, że na tym się skończy, czy z chęci ćwiczenia choć na tyle, by przejść się z pokoju do kuchennej wnęki. Nie było to jednak ważne.

Iwona pomyślała o swojej koleżance O. I o piaskownicy. Tak, w jednej i tej samej minucie. I o muzyce z Donniego Darko rozbrzmiewającej dookoła niej.
O. ostatnio powiedziała Iwonie, że nie ma żadnych hobby. Iwona na początku nie uwierzyła. Nie mogła uwierzyć. Ale z każdą następną rozmową stąło się dla niej jasne, że tak jest naprawdę. I przeraziło ją to. Jak można bowiem nie mieć hobby? Jak można nie miec na punkcie czegoś świra? Wiele rzeczy wyjaśniało się po tej informacji, to dlatego O. nie umiała się cieszyć z drobnych rzeczy, fascynować się czymkolwiek dookoła. Iwonie zrobiło się bardzo smutno i pomyślała, że to musi być absolutnie straszne, tak żyć. Zwłaszcza, gdy żyje się samemu.

Iwona bardzo lubiła te samotne wieczory. Nikt tego za bardzo nie rozumiał, ale Iwona czuła się tak dobrze siedząc sobie przed komputerem, słuchając muzyki, popijając wino i pisząc, czytając, czy choćby nawet oglądając coś głupiutkiego lub inspirującego. Ucząc się serbskiego (którego od wieków całych sie nie uczyła), niemieckiego (którego tylko uczyła się w marzeniach o uczeniu się niemieckiego), i robiąc tysiąc innych rzeczy albo nawet choć marzyć o robieniu tysiąca innych rzeczy.
I przypomniała się Iwonie piaskownica przed domem rodzinnym i te myśli nieuczesane o byciu dorosłym, robienie lodów z piasku i budowanie zamków, w których mieszkały fajne rodziny, które jeździły ciągle do sąsiadów w odwiedziny.

I jak można nie mieć hobby i nie lubić, przynajmniej od czasu do czasu, posiedzieć sobie z samym sobą.


Iwona wypiła kolejny łyk wina. Zastanawiała się, czy wejść na głupią stronę, gdzie nic się nie działo i poczatować z kimś, bo B. poszedł do znajomego i opuścił ją, jakkolwiek nie bezlitośnie, ale nie chciała by coponiektórzy tam widzieli, że w sobotę wieczorem została w domu. Mimo, że została z własnej nieprzymuszonej woli, oni by nie zrozumieli.

B. napisał kolejnego smsa:) Iwona zastanawiała się nad fenomenem powtarzalnego zjawiska: gdy ktoś tak bardzo jej się podoba i tak bardzo chce coś z nim przedsięwziąć, a on ją olewa, i wtedy ona ucieka do kogoś innego, by zapomnieć. I ten ktoś inny nagle okazuje się całkiem ciekawy...

W głowie Iwony pojawiła się myśl o prosciutto. Być może przyszedł też czas na skończenie tej historii.

I tak Iwona zakończyła ten post.


Koty za płoty

i do roboty.
Właśnie stworzyłam nowe powiedzenie. Jendo z takich podobnych do tych, które powtarzam moim studentom, ucząc ich polskich powiedzonek, i nagle zdaję sobie sprawę, że zostały one wymyślone przez siostrę, mamę czy tatę. Gites, chłop psa użarł żyd koniowi uciekł, ty mi tu picuś glancuś, i tak dalej. Wymieniać bez końca.

W poszukiwaniu spokoju i wyciszenia się, uciekłam na chwil parę do Krzysia Pieczyńskiego. Co za słowa, co za poezja. Zawsze potrafi mnie uspokoić. To prawdopodobnie też jedyny na świecie człowiek, który by zrozumiał moją teorię pozytywnego smutku. Za którym chyba stęskniłam się nomen omen trochę ostatnio i szukam w niewłaściwych miejscach.
I tak przeglądając stronę Krzysia, natknęłam się na dwa nowe tytuły, których nie wiem dlaczego nie posiadam. Więc, na wypadek ktoś kiedyś chciałby mi zrobić niespodziankę, oto one: Podgarbiony (zdecydowany numer jeden na liście życzeń i nie wiem, czy długo wytrzymam zanim go sama nie zrealizuję) i Sto słów jednej nocy.

A ostatnio przed snem zaczytuję się w cytatach na moim iPadzie mini:) Co za rozkoszne stworzonko, takie wdzięczne w obsłudze i muszę przyznać, że niezwykle miło się zeń czyta. I tylko muszę zdobyć coś ambitniejszego niż durne cytaty, ha.

Ach, miałam nakarmić zmywarkę... Nieprzespane noce wreszcie się na mnie zemściły. Oto dziś oficjalnie padłam. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio poszłam spać przed 1 w nocy i wstałam później niż 8. I do tej pory czułam się naprawdę dobrze, aż nie mogłam się nadziwić. Może już nie potrzebuję aż tyle snu. Aż do dziś. Może to mieszanka mojego ulubionego Cosmo i masywnej porcji moich kochanych Roostersocks i ich dźwięków, ale dziś ledwo wstałam, i ledwo się trzymam na krześle.

A na polu - deszcz. Typowa grudniowa pogoda... Tęsknię za śniegiem, brakuje mi śniegu, nie mogę się wczuć w zimę i święta bez śniegu. Cały czas wydaje mi się tylko, że mam jakąś krótką przerwę i nie ma to nic wspólnego z przerwą międzysemestralną. I wciąż dezycja o Wigilii wisi nade mną.


Najlepiej byłoby zwariować.

 

Thursday, December 13, 2012

I oczy wilgotne
I serce samotne
I nie wiem co robić dalej.
Ja chciałbym gdzieś w lesie
(a niech mnie rozniesie!)
umrzeć z żalu.


/Broniewski/

Wednesday, December 12, 2012

Przepadło

Nie ma ratunku, sufit na maksa. Bezsenne noce, gdzie tam noce zresztą, spać nijak się nie chce. Sufit bezustanny, bezprzerwny, biały jak... sufit. Ale czyż nie tego chciałam? Czy nie o tym marzę każdego dnia?

Tak, o tym. Dokładnie o tym.

To wręcz zabawne, jak moja cierpliwość działa wybiurczo. Tu się nigdy nie kończy, tam się nigdy nie rodzi. I jak sobie radzić w tych chwilach, gdy cierpliwym być trzeba, a się jest totalnie bezdzietnym?

Więc próbuję się uspokoić, wylać na siebie wiadro zimnej wody, skupić się na tych wszystkich rzeczach, które totalnie mnie nie interesują i na tych, które interesują mnie niesamowicie. "Pet your cat, quiet your mind, make a list of positive aspects..." (tłum. Głaskaj kota, wycisz umysł, zrób listę pozytywnych rzeczy...). I czekaj cierpliwie, że tak dodam. Czekaj. Uspokój się i

czekaj.

Saturday, December 8, 2012

Śnieżne zamyślenie

Nie, bynajmniej nie pada śnieg. I może dlatego to śnieżne zamyślenie wdarło mi się w świat i nie chce wyjść. I nawet po choinkę tak trochę się nie chce jechać. A może to tylko przemęczenie ogólne. Tak, pora mi zmienić coś tak, by czas pracy nie był aż tak drylujący, bo niewiele potem zostaje siły do odpoczynku.
Zastanawiam się nad intensywnością rzeczy, nad maksymalnością życia. Już chyba zawsze tak miałam - koncert Die Toten Hosen tuż przed egzaminem z historii, który zdałam tylko cudem, szalone eskapady w najmniej pożądanym czasie, koncerty właśnie w środku tygodnia i meksykańskie posiłki o północy i tak dalej... - i coś ciężko mi uwierzyć, że kiedykolwiek mogłoby się to zmienić. Więc może dać sobie spokój?

W planach przemeblowanie. Od dawna, ale już niedługo wreszcie będę mieć na nie czas. I co przestawię? Co wyrzucę? Z moją nieogarniętą miłością do rzeczy... i nieumiejętnością ich wyrzucania.

Święta za pasem. I trudne wybory. I to znów powracające uczucie dyskomfortu psychicznego. Skorzystać z zaproszenia czy nie. Zaproszenie jest warunkowe i wyklucza pewne aspekty. I sama nie wiem, czy dostosowanie się mnie uszczęśliwi. Tak bardzo chciałabym w końcu czuć się dobrze w Święta. Muszę popracować nad pozytywną energią w tym aspekcie, chyba ją zaniedbałam i stąd to wszystko. Zagubienie w czasoprzestrzeni ma już to do siebie, że takie chwile są najtrudniejsze. I może lepiej byłoby, gdybym usmażyła karpiocha a'la mama tylko dla siebie, zrobiła buraczki i śliwkowy kompot a'la tata, zrobiła barszcz z uszkami z grzybami, których zwykłam nieznosić a'la aga i upiekła jakieś lewe opłatki z mąki bezglutenowej a'la iwona. I może sernik a'la michał jakiś. I miałabym wspaniałe rodzinne święta dalekie od zgiełku i samości w towarzystwie.

Tylko kto mi wybaczy tak egoistyczne zachowanie.
Wszyscy odrazu naskoczą, zaatakują, że jak tak mogę samolubnie bezwstydnie spędzać święta z samą sobą. Bo niby w święta nie powinno się być samemu. Choć nikt, kto naprawdę nie jest sam, nie rozumie,


że bycie samemu ze sobą jest znacznie bardziej nie samemu, niż bycie samemu w towarzystwie.

Friday, November 30, 2012

To szkiełko wszystko potrafi

na każde pytanie odpowie,
wystarczy wziąć je do ręki
i wszystko będzie różowe...





Lalalala lala la...
Tak, to oficjalnie moja ulubiona piosenka ze starych dobrych dziecinnych czasów. Tych samych, których nie mogłam się doczekać, kiedy się skończą. I doprawdy stwierdzam po wielu wielu latach, że jest to wciąż neisamowita melodia i bardzo mój tekst...

Tak więc fantazjuję sobie ostatnio, wariuje, latam, wiszę na chmurach i wymachuję nogami. I co?

I nie jest łatwo. Czasem chciałoby się komuś powiedzieć prosto z mostu: słuchaj, chcę spędzić z Tobą resztę życia, jeśli się musisz jeszcze wyszaleć, ja zaczekam. Jeśli musisz coś załatwić, ja posiedzę tu, pobawię się klockami i samochodzikami, aż pozałatwiasz. Tylko pozałatwiaj i przyjdź. Bo może czasem ten ktoś nie wie, że jest nasz na wieki i musi powoli do tego dojść. Czasem ktoś drugi musi być w tym wszystkim mądrzejszy.
Ale czy napweno. Czy to nie jest tak, że ten ktoś poprostu jednak nie jest wcale dla nas, tylko nam się tak wydaje.
Hm, no i kto to wie.
Jakkolwiek, na wszelki wypadek trzeba udawać niestety. Nie można tak walnąć prosto z mostu. Bo ucieknie i nigdy się nie dowie, że to nas szukał całe życie.
I ściemniać trzeba, że ma się gdzieś, że nic nie znaczy nic.

A w tej ściemnocie tak łatwo się znów zagubić...

Na Zachodzie małe zmiany, dużo planów i projektów. Tymczasem ja chcę odpoczynku. Potrzebuję sie wyluzować, oddychnąć, poimprezować. Naładować baterie. Kupić mieszkanie. Sprzedać meble.

Nakarmić psa.


I tylko ciągle myślę o Nim.



Saturday, November 24, 2012

Żal

Tak, wszyscy mi powiedzą, że tak lepiej, że może tak miało być i tak dalej. I że w rozczarowaniu jest komfort. I jeszcze parę innych pierdół.

I tak psu na budę mi to gadanie. To, jak ogormny żal czuję wiem tylko ja. I żadne pochrzanione komforty, lepiejty, czy takmiałobyćty mnei nie pocieszą ani niczego nie naprawią. Przegapiłam koncert, na którym tak strasznie chciałam być. Ostatnio taką gorycz czułam chyba tylko jak przegapiłam wywiad z Kukizem.
Czy B. to taki mój Kukiz? Niedogoniony po wieczność. Z jakąś dziwną niezywkle mocną, niewyjaśnioną więzią, która jednak istnieje tylko dla mnie. I ten nigdy nie przemijający żal, że nigdy nie uda mi się z nim być, pogadać, zaprzyjaźnić. Stać się częścią jego życia, oddać mu część mojego.

Myślałam sobie po cichu, że gdy zobaczę dziś B., pomyślę sobie: pfff, wszystko mi przeszło, co ja w nim widziałam. Łudziłam się wręcz, że tak będzie. I co? I picko. Serce podskoczyło pod sufit jak głupie, oczy uciekały mi uparcie w stronę jego oblicza. Nie dało się tego uratować.

I nikt tego nie zrozumie, nikt tego nie uzna, nikt nie usiądzie obok mnie i nie powie: tak, wiem, co czujesz. I na zawsze już będę trwała w tym dziwnym stanie nieosiągnięcia, gdy myślałam, że byłam tak blisko...

I zostaje mi tylko ta studnia w sercu, nie, nawet nie złamanie tym razem, ale studnia, ogromna studnia

żalu.

Thursday, November 22, 2012

Pierwsze Thanksgiving na samową łapę

Oh, co za dzień. Rozklekotany poranek, leniwy i przepełniony głupimi wiadomościami (no, oprócz jednej może), z zakupami na karku i niespodzianką indykową. A niespodzianka taka, że indyk okazał się bardzo zarośnięty i przynajmniej godzinę spędziłam na skubaniu! Przydało się skubaniowe doświadczenie jak nic i innowacyjna niemal opatentowana metoda pensety. Bez niej nie dałabym rady. I całe zjawisko przyjęłam nawet z pokorą i tylko lekkim oburzeniem, że takie w ogóle ptaszyska opierzone sprzedają. Najwidoczniej koszerne nie znaczy łyse.

Niestety jakkolwiek przepiekłam ptaka, wysuszyłam i dodałam nie tych przypraw co trzeba i taki średni wyszedł, ale może da się go zjeść, jakiś rok przede mną, więc może dam radę;) Wszystko przez to, że na imen zpaomniałam kupić termometru, a ptak obraził się chyba na mnie za to niemiłosierne skubanie i nie pisnął ani słowa o tym, że już gotowy.

Za to moje nowe gotowe do patentu mashed potatoes wyszły jak marzenie. Doprawdy, w tym aspekcie jestem genialna. I stuffing oczywiście też niczego sobie. I sos borowinowy. I nawet gravy wyszedł ok tylko strasznie słony. Ale może go jeszcze jakoś przerobię.

Usiadłam do kolacji, pierwszy raz sama w tym roku, z filmem jedynie, i po pięciu gryzach byłam napchana że hoho. I kto teraz to wsyzstko zje?

Na deser zaś upiekłam mój pierwszy w życiu, amerykański cheescake. Czyli po polsku: sernik amerykański. To zupełnie co innego niż serowiec i nawet nie wypada zestawiać ich dwóch razem, bo cheescake jest zrobiony z serka philadelphia i ma zupełnie inną konsystencję. Mój jest zdecydowanie eksperymentalny bo nie chciało mi się wracać do przepisu, ale zapowiada się apetycznie.

No i tak skończył się Dzień Dziekczynienia. Tradycyjnie w ten dzień wypowiadamy se tu dzięki za to i owo. Więc za co ja jestem wdzięczna?

Za Robaków i siostrę Biedronkę, którzy jedyni na tym świecie jeszcze we mnie nie zwątpili. Za miliony szans, które codziennie dostaję od życia. Za miliony uśmiechód dookoła. Za moich pokręconych kochanych i nieznośnych studentów. Za umiejętności gotowania i kreatywność weń. Za wino i wodę, za indora koszernego opierzonego i za najlepsze na świecie mashed potatoes. Za Maca, iphone'a i nadchodzącego ipada. Za cudowną szeficę, za to co robimy razem. Za doświadczenie gliny, za których tęsknię coraz bardziej i chyba wnet wrócę. Za krówkę, moje łóżko znaczy. Za Michaela Bubble'a i jego mojego ulubione kawałki. Eh, nawet za Bo, za to co mi dał dobrego. I za Bruce'a, który rozkochał mnie w punkowym jazzie i przypomniał, że kocham elektronikę. Za słońce. Za śnieg. Za muzykę w ogóle. Za nadzieję, którą można zabijać bez litości, a ona i tak nieśmiertelna.
I za milion różnych dobrych rzeczy, i tych, które mnie uczą życia.

Dziękuję.

Tuesday, November 13, 2012

Smutek w rodzinie iwonnej

Tak tak wiem, zawsze piszę wtedy, gdy mi źle smutno neiwygodnie, albo jestem wściekła na cały świat i jakieś trzy gramy o tym co wesołe. I na moje usprawiedliwienie mogę tylko rzucić dwa argumenty:
1. "Musi być cierpienie i miłość, żeby napisać wiersz"
2. Wszystkie te dni, w które nie piszę, nie piszę bo skaczę z radości i nie mam czasu na pisanie. Serio.

Więc skoro już ustaliliśmy, że wcale nie jestem pesymistyczną smutną kreaturą, pragnę się wyżalić. Powód żalu ten sam, od lat od wieków, od chyba jakiegoś przedszkola. Choć bardzo możliwe, że w M. gapiącego się całe dnie w gołębie zakochałam się jeszcze zanim dotarłam do przedszkola. Więc: I hate men. Inaczej mówiąc: Maenner sind schweine. Jeszcze inaczej: Wszyscy faceci z jakimiś trzema może wyjątkami na całej ziemi są poprostu do dupy.

"Don't create fairy tales"(Nie stwarzaj sobie bajek) - usłyszałam dziś od O. Słusznie? Słusznie. Nie wiem, skąd mi się przypałętała. Dopóki ma się sowje na wierzchu, do póki jest ta wiara, że ktoś nas naprawdę lubi, można się tak fajnie głowić i zastanawiać i rozmyślać o tym, w jaki sposób to i tamto jest nierealne, niemożliwe i nie stanie się.
A gdy tylko odwrócimy na chwilę głowę, gdy tylko zatrzymamy się na dwie sekundy, oddalimy, wymkniemy się sobie z pod kontroli, czy raczej wymknie się nam z pod kontroli sytuacja, to na wierzchu, ta wiara - to wtedy nagle wszystkie wątpliwości znikają. Wtedy jest już tylko żal, że to znów był tylko teatr, przedstawienie, komedia, a może Antygona w podskokach nawet. I na nic zdają się argumenty rozsądku, że przecież wiedzieliśmy, że tak naprawdę nie chcieliśmy, że to i tak nie miałoby sensu, ha, jak zawsze przecież. Na nic.

Bo gdzieś tam w głębi duszy, gdzieś pod skórą, stworzyła nam się ta bajka, zalągła jakaś mała niewinna nadziejka, że może jednak...

Ale przecież wszystko zależy tylko od nas. Wszystko jest naszą kreacją i dostajemy dokładnie to czego sobie życzymy. Problem w tym, gdy nie wiemy, czego sobie życzyć...

Friday, November 9, 2012

Rozczarowania

są strasznie głupie. A jednak niezbędne w budowaniu świata. Nie znoszę ich, a jednak wiem, że są konieczne, bo bez nich nie wiedzielibyśmy dokąd idziemy, ani czego szukamy. I bez nich nie wiedzielibyśmy, co nie jest dla nas. I że gdzieś musi być coś innego, co dla nas właśnie że jest.

W niedzielę wyjazd, a ja nawet mentalnie nie jestem spakowana. Moje włosy są okropne. Naprawdę muszę iść do fryzjera w końcu i zrobić z nimi porządek. Jakkolwiek potrzebuję cudu i nie ma na to rady.
W zasadzie nie wiem, co pisać, miałam skakać, a nagle się okazało, że nie ma na co, teraz nawet jeść mi się nie chce. Jak godzić się z rzeczami, które nie chcą być takie jakich je chcemy. Czy chcemy za mało? Czy tak naprawdę myślimy, że nie zasługujemy? I przyciągamy jak nie wiem co. Tak, może gdzieś podświadomie wiedziałam, że nie będzie tak jak chciałam. Może od początku wiedziałam.

I co? Rybka.

Lepiej obejrzę kolejny odcinek skrzydeł.

Monday, October 29, 2012

Buh

Buh mi dziś. Może to rezultat zmęczenia, ileż w końcu można pracować. Czasem myślę, że za stara jestem na ten tryb od 6:30 rano do 9 wieczorem. Nie wiem co prawda, co robiłabym, gdybym kończyła pracę wcześniej, ale może coś by się znalazło. Jakkolwiek narazie nic na to nie wskazuje, by taki luksus mi się napatoczył.
Dochodzi siódma, czuję się senna i zmęczona. Głównie pewnie zmęczona samym myśleniem, że mam do zorbienia jeszcze kupę roboty. I zamiast się za nią wziąć i skończyć jak najszybciej, to siedzę i piszę. Łudzę się, że jak przegryzę jabłko, obejrzę pół odcinka Skrzydeł, napiszę krótkiego posta, nabiorę energii i wrócę do pracy pełną parą.
Well, chłop psa użarł żyd koniowi uciekł. Guzik będzie, a nie energia. Resztki energii wypalają mi się z każdą minutą.

I co?
I powinnam wziąć się do pracy jak najprędzej, póki mam jeszcze w sobie trzy gramy siły.

I wszystko sprowadza się do przepracowania, już nawet zapomniałam, że właściwie chciałam tu pisać o czymś zupełnie innym...

Bierzmy się. Odpoczniemy w innym życiu.

Saturday, October 27, 2012

Nad jeziorem

A dziś byłam nad jeziorem. Z drżącym i jednocześnie ucieszonym sercem przejechałam jakże znajomą i przepełnioną emocjami trasę dojeziorną. Dziwnie było przejeżdżać pod tym wiaduktem i nie dzwonić do B. A jednocześnie przyjemnie było nie czuć tego ciężaru, tego strachu przed niewiadomo czym. Nagle zdałam sobie sprawę, że każdego tego podwiaduktowego telefonu się... bałam. Jakie to dziwne.
Przejechałam obok znajomego mieszkania, gdzie czułam się już tak dobrze i dotarłam do niesamowitego zalążka ulicznego tuż nad samym jeziorem. Piękno ogarnęło mnie całą, że aż nie mogłam uwierzyć. Myślałam, że już nie może być piękniej, że nie ma tam lepszej okolicy, ładniejszego zakątka. Myliłam się...

I właśnie w tej chwili zdałam sobie sprawę, dlaczego ta uliczka, te kamienice wydały mi się tak znajome! Już wiem! Te kamienice są ogromnie podobne do tych przy meksykańskiej restauracji, gdzie chodziłam z K. Kamienice, które zupełnie rozłożyły mnie na łopatki. A te kamienice są tuż nad jeziorem. I jak tu nie zwariować z zachwytu.

Poszliśmy z K. pod Loyolę, trochę dalej po Edgewater aż do zaludnionej, ale bardzo przyjemnej kafejki. Nie jakiegoś dziurawego zimnego Starbukcsa przedmieściowego. Nie nawet do przedmieściowej Panery, która już średnio mnie kręci, ale do niezwykle miłej kafejki, gdzie kawa nie dość że pyszna, własnej produkcji, to w wielkich filiżanach z drzewkiem z pianki mlekowej. I ludzie dookoła z laptopami i myślami zakręconymi. Jak Pieczyński. I sobowtór B. gdzieś po drodze, te serbskie oczy... I to piękno wszędzie dookoła.

Tak, to moje miejsce. Tam chcę mieszkać, tam chcę być, tam chcę się uczyć dorosłości i walczyć z nieśmiałością. Tam chcę nauczyć się...

żyć.

Friday, October 26, 2012

Starzy znajomi i nowe penetracje myślowe

Dziś spotkanie ze starą znajomą. Jedną z tych, których bardzo chciałabym mieć częściej i więcej w moim życiu. O. jest trochę taką nieodwzajemnioną miłością moją. Nie wiem, czy nie za bardzo chce, czy faktycznie nie umie znaleźć w swoim życiu miejsca dla mnie, cóż pewnie to pierwsze i jeśli to drugie też to tylko dlatego, że to pierwsze. I niesamowite jest, jak po tylu odrzuceniach wciąż jest mi tak bliska, wciąż jej chcę i chcę. I lubię, tak bardzo lubię, choć jest nieznośna. Miłość to taka śmieszna sprawa, gdy kogoś nieznosimy to potęgi i jednocześnie kochamy.

O. nie przyniosła mi żadnej inspiracji, pomocy, doładowania - wręcz odwrotnie, przyładowanie, rozładowanie; bo że moje marzenia są głupie, bo że moje myśli niewdzięczne, bo że mi przejdzie i że po co tak w ogóle ja.

I co? I to zupełnie nie jest ważne, bo przyfrunięta na tak krótką chwilę nie mogłaby zrozumieć. I ja to rozumiem, i wybaczam, i przepuszczam przez palce i nie słucham. Swoje wiem i swoje chcę i zdałam sobie dziś sprawę, że wcale nie szukam w tej kwestii wsparcia. I to chyba jedna pozytywna rzecz, jeśli chodzi o jakieś inspiracje doładowania czy coś, która mi z tego dziś wyszła.

Jakkolwiek najważniejsze jest i tak, że widziałam się z O. Że usiadłyśmy w naszej ulubionej Alt Thai, że zjadłyśmy moje ulubione Pad Won Sen i samo to siedzenie tam było tak miłe. Tak miłe.

Szkoda, że to taka nieodwzajemniona miłość i na następne takie spotkanie musiała będę czekać pewnie bardzo długo. Ale i tak jestem wdzięczna, chylę czoła, tak bardzo się cieszę, że dostałam choć ten mały bukiecik stokrotek.


A w duszy ciuteńkę spokojniej. Może przez to uświadomienie sobie, że jednak wiem, czego chcę mimo przeciwieństw, może przez T., może przez poprsotu wyjście i usmiechnięcie się do socjalnego życia. Do świadomości życia. Bo niezwykle ważna jest świadomość, że jednak żyję. Bo jeszcze dziś rano nie byłam do końca pewna.

Nigdy nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo trzeba się pchać. Choć wydaje mi się jednak, że innym ludziom przychodzi to bardzo łatwo. Ba, że inni ludzie nawet o tym nie myślą, tylko po prostu idą i biorą to co chcą. Dla mnie pójście do kosmetyczki wydaje się być najtrudniejszą rzeczą na świecie. Dlaczego? Dlaczego jest mi tak przeraźliwie trudno wykręcić numer i umówić się na spotkanie? Bo tak naprawdę samo pójście będzie już z górki. Z nową głupią kliniką, w której tylko poznałam mężczyznę mojego życia, którego nigdy później już nie spotkałam i który nie mam pojęcia jak wygląda i pewnie nie poznałabym go na ulicy, a o którym jednak wciąż myślę, więc z tą głupią kliniką zajęło mi pół roku? Rok może? Może. Z kosmetyczką trwa już około... trzech lat. Ludzie, coś naprawdę jest ze mną nie tak.
Z niewiadomych powodów zabiegi typu kobiecego mnie przerażają i doszczętnie onieśmielają. Brwi załatwić potrafię tylko w jednym i tym samym miejscu, wcale nie po drodze, u chinek, u których pierwszy raz w życiu byłam z M.... Sama nie potrafię iść do żadnego nowego miejsca, choć marzę o tym bez przerwy...

I czy ja jestem normalna.

To dlatego tacy ludzie jak ja potrzebują stałych miejsc, tych samych sklepów, usługodawców. Mój rodzaj jest absolutnie przerażony chodzeniem do obcych progów, nowych twarzy, głosów, gestów. Potrafimy funkcjonować tylko w miejscach, które znamy i które już wiemy, że nie kryją w sobie jakichś niebezpieczeństw, jakichś podstępków, pułapek.

I tylko jak w taki sposób odkrywać świat?

Przerażona jestem czasem tym wszystkim. Boję się wyjść czasem choćby na parking posprzątać samochód. Tak, to dlatego jeżdżę takim brudasem tak naprawdę, nie dlatego, że jestem leniuchem. Ja poprostu się boję publicznie sprzątać samochodu. Nie wspominając już o tych fantastycznych miejscach, gdzie można tak super go wysprzątać, gdzie można wyodkurzać całe wnętrze, wyczyścić szyby od środka i wszystko. Może nawet wyprać samochód ręcznie z zewnątrz i mieć przy tym dużo radochy. Boję się sama. Bardzo. Gdyby ktoś ze mną chciał... to z rozkoszą. Ale sama...

I w ten sposób dochodzę do wniosku, że jak bardzo lubię być ze sobą i robić sobie swoje rzeczy, chyba jednak nie jestem stworzona do bycia samą. Mimo dobrej zabawy z ludźmi przemykającymi przez moje życie, z coraz to ciekawszymi męskimi elementami (no i jednak coraz to przystojniejszymi), z moją niezależnością, którą sobie naprawdę bardzo cenię - jednak dziwnie mi i wszystkiego się boję i bardzo przydałby się ktoś za rogiem, z kim możnaby pojechać wysprzątać ten samochód, dla kogo ugotować coś wyszukanego, czy choćby wreszcie

umówić się na wizytę u kosmetyczki.

Monday, October 22, 2012

Think and feel, think and feel;)

Rany, dziesiąta już, miałam iść wcześniej spać, a mam ochotę siedzieć i napisać parę listów, załatwić parę spraw, przejrzeć parę stron... No ale trzeba iść spać, nie ma wyjścia. Więc tylko na dobranoc trochę Abrahama i prawa przyciągania, choć niestety tylko dla wtajemniczonych w angielski. Już dawno nic do mnie tak nie przemówiło, jak ten kawałek...  

You can't feel negative emotion and let the good stuff in, and you can't feel positive emotion and keep the good stuff out. You just can't. = Nie da się odczuwać negatywnych emocji i jednocześnie dopuścić do siebie dobrych rzeczy, tak jak nie da się czuć pozytywnych emocji i nie dopuszczać do siebie dobrych rzeczy. Poprostu sie nie da.



A na polu jakiś szalony wiatr i deszcz. Od czasu do czasu, przemyka przez mój świat, szumi przez około minutę lub dwie i cichnie, jakby go nigdy nie było...


Monday, October 15, 2012

Czołgi

Był jeden taki cytat, który niezmiernie mi się podobał: "Dlaczego wciąż biję się w głowę tym młotkiem? Bo to takie wspaniałe uczucie, gdy przestaję." Podobnie jest z czołgami. Czołgi jeżdżą po nas bez przerwy. I bez przerwy im pozwalamy. Dlaczego? Bo czujemy się tak wspaniale gdy przestają? Nie do końca. Bo każdy następny czołg uświadamia nam, że wciąż nie nauczyliśmy się unikać czołgów. Że wciąż wierzymy, że ten zamaskowany pojazd to coś dobrego. Choć od samego początku widzimy czarno na białym, że to czołg. No ale weź nam przegadaj.

Moje czołgi jeżdżą po mnie w bardzo konkretnym celu: mam je wszystkie opisać, spisać i wydać w postaci bestselleru. I stać się sławna. Tak, dokładnie tak.

Więc kolekcja rośnie. I tak naprawdę mam to w nosie, choć trochę bolą mnie kości po tym przejechaniu kolejnym. Ale coż, sama się prosiłam. Może ja jednak mam rację z unikaniem ostatecznych rozwiązań, z wyjaśnianiem sytuacji, które są tak przecież jasne. Z niedowiadywaniem się do końca. Po latach i przypadkach, głownie tych, w których postanowiłam zrobić inaczej, stwierdzam, że jest to znacznie łatwiejsze, wygodniejsze i lżejsze na serce i ducha. I chyba już odtąd tak właśnie będę robić.
Tak jak wtedy w kolejce, gdy moja nieśmiałość uratowała mnie od zgubienia się zupełnego. Bo wychodzi na to, że nasze wady tak naprawdę bardzo często ratują nam skórę. Widocznie to jakoś tak już jest przemyślane, że to co inni w nas krytykują i co uważane mamy za wady, daje nam jakąś siłę niezwykłą, której inni nie mają, albo może mają w swoich wadach.

No i tak, znów muszę się w sobie pozbierać. Dobrze, że taki luźny tydzień i Atlanta na horyzoncie. Trochę oddychnę. I nad książką trzeba posiedzieć. I nad wyrzucaniem rzeczy i zdobywaniem nowych popracować...

Jakoś to będzie, byle do jutra.


Wednesday, October 10, 2012

Hunting

Gorączkuję się wciąż, choć może jednak przez większość czasu ocieram się o rezygnację ze wszystkiego. Ale pewnie zrezygnować mi się w końcu nie udaje, bo nie mam z czego. Każda nowa nadzieja jest tylko wzmocnioną tęsknotą za czymś co już nie istnieje, co może nigdy nie istniało, a tylko sobie to wmówiłam. A jednak tęsknię.

Moje ciało szwankuje odrobinę, ale się nie dam. Poszłabym na zajęcia z energii, ale szkoda mi 70 dolców. Czy może raczej poprostu nie mam 70 dolców. Poszłabym na zakupy ciuchaste, ale z tych samyc powodów i z powodu wielkiego lenistwa zakupowego też nie pójdę.

Ogólnie nie ma tu się nad czym głowić: sytuacja jaka jest każdy widzi. I nie da się jej zmienić, ach w końcu nie wykupując tej wielkiej wróżby u wróżki zmyślałki przegapiłam mój cudowny los, moją niezwykłą odmianę, która miała się wydarzyć "dokłądnie 8 października albo parę dni wcześniej ale później". Hm, no parę dni później jeszcze by się załapało, więc a nóż. Śmieszne to, że nawet gdy chcemy dokonać jakiejś konkretnej zmiany, nasze życie w tej tak zwanej cywilizaji nie pozawala nam na to, no chyba że mamy kasy jak igieł po świątecznej choince. To ciekawe jak budujemy sobie ciągle mury i ograniczenia by... czuć się wolnym... jak pakujemy się w roczne umowy, by mieć poczucie domu i potem gdy go już nie znosimy, nie ma się jak wyprowadzić...

Byle do przyszełego weekendu. Ucieknę do Hotlanty i od tej rzeczywistości, której już nie chcę. Ucieknę i może gdy wrócę poczuję się dobrze? Bardziej w domu? Jak to się stało, wciąż nie mogę uwierzyć, że nagle moja oaza, moje cztery ściany, za którymi tyle razy tak mocno tęskniłam, w których czułam się jak nigdzie indziej, które kochałam całą sobą mimo tak bolesnej pamięci ścian, więc jak to się stało, że tak nagle, niemal z nikąd, te cztery ściany stały mi się tak obce.

Pytanie dnia tymczasem, w tej całej niewygodności: tak czy nie? Proszę o opinię.

Saturday, October 6, 2012

Raport z miasta samotności

Nie wiem, czy dotąd nie zdawałam sobie z tego sprawy, czy byłam tak skoncentrowana na moich dolegliwościach, że nie chciałam tego widzieć, ale dziś stwierdzam: świat jest niewiarygodnie samotny. Ludzie poprostu skręcają się z bólu samotności. Nikt nie chce tego przyznać, ale każdy to czuje i każdego to przeraża. Może chodzi o to, że w którymś momencie już nam nie będzie zależeć na miłości, ale poprostu będziemy chcieli kogoś mieć, do kogoś wracać, przy kimś sie budzić. A miłość, połączenie dusz i te inne fanaberie nie będą już miały żadnego znaczenia.

Siedzę sobie dziś w domku i miotam się między sokiem a winem, najchętniej poszłabym spać, ale tak nie śpię ostatnio, że przestaję lubić chodzić do spania. Nie wiem, dlaczego i już mnie to denerwuje, więc trzeba będzie chyba coś z tym zrobić.
Naturalnie tęsknię za B. ale jest mi dobrze. W zasadzie wszystko mi już jedno, już mi się nie chce: walczyć, biegać, zabiegać, I'm done. Chcę mieć tylko święty spokój.
Ale gdy przeglądam te strony, te profile, to jestem załamana. Samotność przegotowuje się i kipi. Masakra. I jest mi żal tych ludzi, jest mi tak strasznie ich żal...

Nie mogę się doczekać Atlanty. Dwa tygodnie, pół i jeden weekend i już polecę. I znów będę frunąć i odkrywać nowe światy. W kropli wody. I zagrzeję się trochę, bo Atlanta-Hotlanta to przecież cudwona kraina z Północ-Południa, kraina bawełny i gorących murzynów... czy może raczej gorąca i murzynów... i jak tu móc się doczekać.

A tymczasem, "przechowajmy się zostawmy się na czasy lepsze; poczekajmy aż się zmienią czas i ludzie i powietrze"...

Friday, October 5, 2012

Snów ciąg dalszy

Dziś Ph. Przyszedł, usiadł, był. Mam wrażenie, że ten sam sen trwał całą noc i całą noc spędziłam z Ph. choć za nic nie mogę sobie przypomnieć, co robiliśmy. Dużo było rozmów, ale najwięcej zwyczajnego bycia.
Dlaczego Ph.? Bo tęsknię za B.?

W duszy spokój, choć wciąż trwa żałoba. Wydaje mi się, że przechodzę stan akceptacji, ale tak do końca nie jestem pewna. Zaczyna mi troszeczkę brakować niektórych telefonów, a z drugiej strony czuję jakąś błogość. Czy to wolności, czy spokoju, czy postawienia na swoim. Nie mniej jednak dokładnie tego potrzebowałam i stwierdzam, że dobrze mi to służy. Tak, coś mi się wydaje, w zasadzie od czasów Ph., że spokój i samotność to najlepsze lekarstwo na sercowe dolegliwości. I dochodzę też do wniosku, że muszę uważniej siebie słuchać, bo już chyba naprawdę najlepiej wiem, czego mi potrzeba.

A jutro koniec moich wolnych sobót. Z jednej storny może to dobrze, trzeba wrócić do mocniejszego tempa, z drugiej już tęsknię za wolnością. Choć czy moja sobotnia wolność nie oznaczała B.? I czy napewno potrafiłabym wrócić do moich słynnych sobót wewnętrznych?

Nie mogę się doczekać przeprowadzki do Chicago. Jestem taka dziwnie zawieszona (choć czy ja nie zawsze jestem dziwnie zawieszona), wciąż żyję latem, a na polu już tak zimno. Wiem, że zaraz za momencik będzie już szaleństwo christmasowe, prezenty i te inne, wiem, że wszystko nabierze innych kolorów i ten moment, gdy ujrzę pierwszy śnieg... wiem. A jednak juz tęsknię za latem i nie mogę się doczekać nowego etapu w moim życiu. Nie wiem, jak sobie poradzę, jak to wszystko połączę ze sobą, ale przecież jakoś połączę. Już widzę się spacerującą brzegiem jeziora, juz czuję wiosenną bryzę we włosach, już słyszę ten uspokajający a jednocześnie tak pięknie niepokojący szum...

No, ale dośc tych marzeń i gdybów. Trzeba przetrwać zimę, napisać książkę i zrobić jeszcze parę innych rzeczy. Więc byle do wiosny.

Thursday, October 4, 2012

Moja Telenowela. Odcinek 3,459

Moje niedowierzanie, wzdychanie, żałoba niczym po kocie (choć po kocie raczej jednak większa) i sprzątnie potrwa jeszcze jakieś 50 odcinków. Niestety tak to już jest w telenowelach, że emocje odgrywają nam się przez jakiś czas, wleką za nami i tak dalej. No coż, trzeba przetrzymać.

Najlepiej by było przespać, ale spanie mi się właśnie zepsuło. Ciekwie zaś spełnia mi się znów to, co chciałam, bo chciałam snów, jakichś znaków, rozmów z podświadomością i odwiedziny w incepcji no i oto spełniło się. Śnię. Śnię o byłych historiach i mężczyznach, o dupkach też, śnię o spotkaniach trochę dziwnych, ale słabo pamiętam co to za spotkania. I nagle przerażająca myśl: czy mój sen "Kołodzieja" zaminił mi się właśnie w sen "Mirosława"??? Aaaaaaa, please no!! Jakże wolałam stłamszonego, przeterminowanego Kołodzieja, któremu życie pewnie układa się całkiem dobrze, kolejne dzieci na świat przychodzą, a dla mnie wciąż kojarzył się ze starym dobrym niewłaściwym wyborem. Nowa wersja jest znacznie bardziej nieprzyjemna, choć też, muszę to jednak przyznać, niezwykle czytelna. Może chodzi o jakąś inną wersję wyboru. Może chodzi o powracanie do tej samej rzeki, co już odbiega od teorii Kołodzieja.
No ale chyba muszę wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodzi. Kołodziej (zbierzność nazwisk przypadkowa), człowiek, do którego pałałam przez lata niewyjaśnionymi uczuciami, w większości nieodwzajemninymi a już napewno nieświadomymi wzajemności, śniwał mi się zawsze wtedy, gdy byłam w związku nie dla mnie. Pierwszy sen pojawił się dość wcześnie, przy pierwszym powaznym związku w moim życiu, z filozoficznym P. Wiedziałam, że to wszystko nie ma sensu, ale nie chciałam się z tego bezsensu wydostać i ciągle powracałam w ten sam krąg. Kołodziej śnił się uporczywie, aż któregoś dnia odszedł w zapomnienie, podobnie jak mój filozoficzny związek.
Jakże ogromnie zdziwiłam i zaniepokoiłam się, gdy Kołodziej pojawiał się w moich snach, kiedy byłam już mężatką... Na nic zdały się nadinterpretacje, wyjaśnienia, ucieczki myślowe i próby zmienienia znaczenia: Kołodziej jak się poajwił, tak za nic nie chciał odejść. Wszystko było jasne, na długo zanim wreszcie to do mnie dotarło.
Następne związki różnież nie zostały zlekceważone przez Kołodzieja. Pojawiał się zawsze wtedy, gdy potrzebny był alarm, gdy moja sama wiedza świadoma odpychana była przeze mnie wszelkimi siłami, gdy pokonywałam mistrzostwa świata w przekonywaniu się, że wcale nie jest tak jak jest.

I co się nagle stało? Gdzie podział się nagle mój stróż Kołodziej? Dlaczego zniknął, utonął, rozsypał się w pył i został bezlitośnie zastąpiony kimś, przed kim jeszcze nie tak dawno Kołodziej tak uporczywie mnie ostrzegał?

Jestem zawiedziona i czuję jeszcze większy żal. Nigdy nie zakopany, nigdy nie załagodzony żal odrzucenia.

Tak czy siak, sny właśnie takie mi towarzyszą ostatnio. Gdzieś pojawiają się też inne postacie, nei tylko w snach, ale i w myślach uporczywch, sama nie wiem, dlaczego. Wciąż wraca ten temat. I zastanawiam się nad tym naprawdę. Wiem, że wiązałam z tą postacią, Ph. znaczy, duże nadzieje. Ale wiem też, że to była beznadzieja, katastrofa, paranoja i pomyłka że sto pięćdziesiąt. I co w tym jest, że cały czas pcha mi się do głowy. Nie rozwiązane sprawy z przeszłości? Nie zamknięte drzwi? Nawet jeśli, przecież mam to w nosie, to po jaką maryśkę mi się to pałęta przy włosach?
Nie rozumiem, nie pojmuję, ni huhu.

I takie to wątki w mojej telenoweli. No i naturalnie, że będę sławna, jak tylko napiszę o tym książkę. I będę jeździć po świecie, czytać fragmenty, podpisywać i wtedy dopiero wszyscy mnie będą chcieli znać, ha.
I pewnie nawet sam Kołodziej przypomni sobie o moim istnieniu.

Saturday, September 29, 2012

Udawanie

Czasami trzeba być bardzo ostrożnym, gdy się o czymś myśli. Jeszcze bardziej ostrożnym być jednak trzeba, gdy się coś udaje. Gdy się udaje, że się gdzieś albo jeszcze lepiej z kimś jest, gdy się udaje, że się coś robi, coś mówi, o czymś marzy. Gdy się sobie wyobraża ciąg zdarzeń i takie tam.

Trzeba bardzo uważać, bo to wszystko może się spełnić. Tak, dokładnie jak na tych filmach, kiedy bohater myśli sobie i w końcu mówi: chciałbym być nastolatkiem i bum, ot staje się oto nastolatkiem. Tak, może te filmy to wcale nie są niemożliwe. Wszystko na to wskazuje.
I małe klamstwa dla ocalenia duszy mogą nagle stać się rzeczywistością....

Tak, to wszystko jest bardzo śliskie.

I tylko co wtedy gdy się stanie?

Friday, September 28, 2012

Pełnia

Dziś jest pełnia, każde życzenie się spełnia... Więc życzę sobie:

- żeby
- i żeby
- i żeby jeszcze
- i na koniec żeby

W zasadzie to bardzo szkoda, że z mojego okna czy raczej z moich okien nie widzę księżyca. Tak jakoś dziwnie się czuję bez księżyca widocznego, choć czasem ratuje mi to pewnie życie.

Seattle coś nie wydaje mi się realne. Ostatnia deska ratunku okazuje się spalonym mostem. Tak to już z drewnem. Cóż, nie dane mi. Może jeszcze przynajmniej nie teraz. Coś wymyślę. Coś jeszcze wymyślę. Może to czas na przemeblowanie? Może na urządzenie czystki w mieszkaniu i wywaleniu wszystkich rzeczy, których już nie chcę? Całkiem możliwe. Może nawet skorzystam.

A jutro postanawiam jechać nad jezioro. Usiądę na trawie i będę się gapić w błękit. To nic, że nie do końca w tym miejscu, w którym chce. Ważne, że bardzo blisko. Może nawet wezmę się za książkę.

Ta pełnia będzie moją pełnią przełomową, zmienię z nią moje życie. Usunę starocie, narysuję nowe horyzonty i odwrócę wszystko do góry nogami. Bo dalej tak być nie może.

I to tyle na dziś. Prawie dziesiąta, moja pora na dobranoc bo już księżyc świeci, dzieci lubią misie, misie lubią dzieci...

pstryk.

Thursday, September 27, 2012

Księżyc!!!!

Wracałam sobie dziś z uczelni i spoglądałam na niesamowite niebo. Niebo w Stanach jest powalające, chmury są ogromne i ciągle wygląda to tak, jakby miał zaraz nadejść jakiś straszny wiatr, jakaś ogromna burza, jakaś wielka katastrofa nie do ogarnięcia. Tymczasem to tylko amerykańskie niebo bawiące się wielkością i barwami, chmury w walcu, zagubione smugi kondensacyjne. I dziś to niebo amerykańskie wyglądało wyjątkowo pięknie.
Tak gapiąc się na nie więc, zauważyłam nagle:

księżyc.

Dzień przed pełnią, może dwa, grubiutki, okrąglutki prawie doskonale. Panoszący się na tym amerykańskim niebie jak u sibeie. Ba, a gdzie jest jak nie u siebie.

I wszystko nagle stało się jasne. Cała złość, pragnienie ucieczki, niewygodność i niemożność usiedzenia na miejscu, czy znalezienia sobie owego. Wszystko to przez księżyc.

Takie proste i takie straszliwe.


Wciąż zastanawiam się, czy uciec, czy poddać się sferze, na którą tak bardzo nie mam ochoty. Mam tendencję do zmuszania się jednak do rzeczy, na które nie mam ochoty. W zasadzie nie wiem, dlaczego, może dlatego, że jestem jednak masochistką i lubię się maltretować. Ale ten weekend zapowiada się tak pięknie i ochota na najeziorny spacer czy rower kusi mnei bardzo. Może ucieknę do mojej ulubionej krainy. Kto powiedział, że muszę mieć towarzystwo, może samotna ucieczka da mi wiele więcej.

Bo czasem gdy bardzo czegoś potrzebujemy, to najlepiej jest sobie to odebrać.

No mówię właśnie, masochizm doskonały...

Butów mi trzeba. Nie przyszły dziś jeszcze (chyba) te czarodziejstwa, które kupiłam w niezwykle spontaniczny i nieodpowiedzialny sposób. Tak czy inaczej, i tak brakuje mi całej szafy.
Tak, najlepiej byłoby sprzedać wszystko co mam i kupić zupełnie nowe rzeczy. Nigdy o tym tak nie myślałam, zawsze szkoda, tak szkoda było mi oddać moje starocie. Tymczasem, po raz pierwszy w życiu czuję, że pragnę porzucić wszystko co znam i uciec w nieznane.

Tylko jak znaleźć jakichś pokręconych ludzi, którzy chcieliby kupić moje starocie...

Ach, nowy domownik czy raczej podróżnik skzolny przybył w rodzinie. Wreszcie przeprosiłam się z torbą niedźwigajką czyli walizką poziomą na komputer książki i pierdoły. Koniec dźwigania. Trzeba oszczędzać kręgosłup. Cóż, będę wyglądać staro, trudno. Nie ma wyjścia.

A zupa pomidorowa była wyśmienita.

Wednesday, September 26, 2012

Parapety

Słońce rozświeciło się dziś popołudniem. Wciąż jeszcze mogę chodzić w butach z otwartymi palcami, choć gdy siedzę w klasie, trochę chłoodno w palce. Ale jakoś nie mogę przemóc się, by ubrać kozaki.
Nie jestem pewna, czy jestem w fazie złości, akceptacji, czy może wciąż w negacji. Może wszystko po trochu? Wciąż nie wierzę, ale w zasadzie wszystko mi jedno i mam to w nosie. Wciąż jestem zła, bardzo zła, ale na co? Na siebie, na mieszkanie, na bałagan, na klatkę schodową (tak, na klatkę schodową), na niewiedzeniecozesobązrobić, na rozlatujące się buty, na ciężkość kupienia jakichś nowych podobnych, ale innych, na niedorypane kanapy, na brak stoł do jedzenia, na nudne seriale, na brak telewizora, który i tak nie jest mi potrzebny do szczęścia, na niezkoordynowane projekty i niedoczenia na odpowiedzi, na brak kasy by poprostu kupić bilet na samolot do Seattle i uciec z tego sietu, na imprezy, na które naprawdę nie mam teraz ochoty iść ale wszyscy cisną, na to ciśnienie, ktorego nie mogę znieść i chcę uciec jak najdalej, na ludzi, na których się zawiodłam i mogą sobie do mnie dzownić i i tak nie odbiorę (wybaczcie owi ludzie, ale to było poprostu przekroczenie tej pewnej granicy), na porypany uniwersytet, który znowu wyciska ze mnie wszystkie soki i nie płaci, i znowu muszę robić za darmo fs*, na makaron polski, który też jest jakiś porypany i nie potrafi się normalnie ugotować tylko ze stanu twardości odrazu zamienia się w ciapę, na korki, na które nie mam ochoty, które chrzanią mi cały dzień, a które muszę mieć, bo przecież nie zwiążę końca z końcem, na zakichaną głupotę angażowania głupiego studenta gówniarza, który nie dość, że nie ma szacunku czy pokory, to jeszcze jest pyskaty i niezwykle wygodny, na tony poczty, zakichanych ofert kart kredytowych i reklam, których nie chce mi się przeglądać, a by sie przydało, na zakichane mieszkanie z grzybami, którego już mam dość i które pewnie sprawia, że jestem wciąż chora na to cholerstwo i nie wiem jak się z niego wydostac a i boję się trochę już teraz przeprowadzać do chicago, na ten mój strach durny, na to ze K. nie ma dla mnie czasu, a mnei skręca i potrzbeuję tych wieści jego teraz a nie za trzy miesiące, na to że znów tu ugrzęzłam a już naprawdę wymiotuję tym moim życiem w takim kształcie, na brak normalnych ludzi, na łaknienie cukru, na posmak po jakże przecież dobrej zupie pomidorowej jakiej nie jadłam od jakiegos roku albo dwóch, czy wspomniałam już o imprezie na którą nie chcę iść i nie wiem jak się wykręcić, na to że właśnie skoncentrowałam się i koncentruję od kilku dni na wszystkich negatywnych rzeczach, które mnei wkurzają i jak mam się z nich wydostać, skoro się na nich koncentruję, na brak odwagi ruszenia się gdzieś, gdzie mogę załagodzić moje nerwy, na brak miejsca gdzie mogłabym uciec by załagodzic moje nerwy...

Tak, tyle we mnie złości, a raczej to tylko mała kropla w morzu złości, którą w sobie mam i w której chodzę codziennie.

Rozmyślam glinę, czy nie wrócić i nie wiem, czy jestem gotowa. To w sumie chyba jedyna moja stara rzecz, do której chyba mam ochote wrócić, która jakoś mnei jednak uwalniała od tego bajzlu, od tego shitu, w którym nie wiedziałam, że żyję. Ale boję się, że jeśli wrócę, to poczuję to zmęczenie, to samo znużenie, że wciąż mi ono nie przeszło. Gdy pomyślę sobie o tych dwóch pierdołach czekających na glazurę, skręca mnie aż. Bo nei mam ochoty ich malować. Ale gdy pomyślę o siedzeniu przy kole i rzeźbieniu mokrej aksamitnej gliny, to tęsknię. Ale to chyba za mało narazie, by wrócić.

Fakt pozostaje tym samym faktem: muszę natychmiast koniecznie coś drastycznie zmienić. Nie wiem jak i nie wiem co, ale muszę. Włosy - nuda. Może to wystarczało Osieckiej, ale dla mnie to zdecydowanie zbyt małe i idiotyczne. Praca? Ha, wiśta wio łatwo poweidzieć. Z tym to już trzeba czekać trzy lata, coś jak z mieszkaniem, głupim mieszkaniem. Aż się zastanawiam, co ja tak nagle znielubiałam moje meiszkanie, ale jak się szybko stąd nie wyniosę to dostanę szału. Umeblowanie? Może wywalę te durną kanapę? Pozbędę się wszystkich rzeczy, które mają jakieś pochrzanione wielkie znaczenia? Wywale w diabły materac załatwiany przez kurta? Prawda jest taka, że nic mi się tu nie podoba.

Coś się skonczyło nieodwołalnie bo przecięta została nić wiążąca przeszłość z teraźniejszością.


I tylko co teraz.

Sunday, September 23, 2012

Nie uratowała mnie powódź

mimo że leżałam już na dnie.

Nie uratował mnie pożar
mimo że paliłam sie przez wiele lat.

Nie uratowały mnie katastrofy
mimo że przejeżdżały mnie pociągi i samochody.

Nie uratowały mnie samoloty
które eksplodowały w powietrzu.

Waliły się na mnie
mury wielkich miast.

Nie uratowały mnie grzyby trujące.
Ani celne strzały plutonów egzekucyjnych.

Nie uratował mnie koniec świata
ponieważ nie miał na to czasu.

Nic mnie nie uratowało.

ŻYJĘ

/Lipska/

 

Saturday, September 22, 2012

Wiatr

CD

Micomicona otworzyła drzwi do domu. Rzuciła na ziemię płaszcz, zdjęła buty, usiadła na kanapie wzdychając. Ale wcale nie poczuła ulgi. Wręcz odwrotnie - czuła się dziwnie zagubiona. I sama siebie nie rozumiała, przecież tak bardzo lubiła swoją dziuplę, gdzie odwiedzały ją wiewiórki, gdzie zawsze czuła się tak dobrze, u SIEBIE.
Dlaczego dziś nie czuła się u siebie? Dlaczego od wileu dni, może nawet już tygodni nie potrafiła się czuć dobrze w swoim domu. Wszystko ją denerwowało, wszystko wydawało się jakieś nie takie, jakie powinno było być. Chciała być gdzie indziej. Chciała być... nie sama. Zupełnie nagle zdała sobie sprawę, że już zupełnie jej nie bawi bycie samej. Ba, że nie może znieść bycia samą. Stary schemat obojętności oplótł się dookoła niej.

Jesteśmy tak strasznie stadnymi zwierzętami, że można zwariować. jakby człowiek sobie nie wmawiał, że najlepiej mu samemu, ciągle chce nie być sam. Jakiej by dziupli sobie nie stworzył, ciągle chce ją z kimś dzielić, bo inaczej ona zupełnie nie ma dla niego sensu.

"Nie mogę tak myśleć" - powiedziała Micomicona sama do siebie. Nastawiła wodę na herbatę, otworzyła lodówkę by upewnić się, że nie ma na nic ochoty, usiadła przy stole i kartce papieru. Tak, stało się dla niej jasne, że w jej przypadku, dotarcie do jakiejś tej fazy, gdy człowiek czuje się dobrze sam ze sobą i nie potrzebuje nikogo u swego boku, się nie stanie. Że być może są tacy ludzie, którzy tak potrafią, i to rzeczywiście jest fajne i im pomaga, ale jej brakuje jakiegoś istotnego chromosomu, ktoś pominął w niej ten mały szczegół i nic jej już nie naprawi.

Tak. I na zawsze już będzie w tym zepsuciu szukać Don Kichota.

Wednesday, September 19, 2012

Kolejny dzień poszukiwań Don Kichota

Micomicona usiadła pod starym drzewem na trawie. Ziemia była już chłodna. Jesień zjawiła się w ciągu jednej nocy, bez ostrzeżenia, i zapanowała na dobre, a przynajmniej stwarzała takie wrażenie. "Zawsze myślimy, że coś już jest na dobre w chwili rozpoczęcia" pomyślała Micomicona, "a potem wszystko znów sie odwraca." Przypomniała sobie te wszystkie wydarzenia ostatnich miesięcy, gdy myślała, że coś skończyło się nieodwołalnie, gdy przeżywała ten koniec, tę śmierć w różny sposób, zagłębiała się w nią i dryfowała w niej, bez oddechu, tak jak dryfuje się pod wodą, gdy wcale nie chce się nam wynurzyć. I ten moment, gdy okazywało się zaraz, że śmierci wcale nie było. Że coś wcale się nie skończyło, albo że narodziło się na nowo, i za każdym razem, z nową, zwiększoną siłą. I ile razy lato tak umierało w tym roku. A potem odradzało się tak samo nagle, jak odchodziło.
I tylko różnica polegała na tym, że Micomicona nigdy tak naprawdę nie wierzyła w te śmierci. A teraz, teraz też nie wierzyła w smierć zjawisk, ale chyba już uwierzyła w śmierć
lata.

Micomicona zamknęła na parę chwil oczy. Poczuła, jak zmęczenie rozchodzi się po całym jej ciele. Dlaczego była znów zmęczona? Mając pod dostatkiem snu, pożywienia, nie za dużo pracy i będąc w raczej dobrej kondycji fizycznej, nie rozumiała, dlaczego czuje się tak słabo. Tylko jedna odpowiedź cisnęła się na dłonie: stres. Nie wiedziała, czy stres może aż tak męczyć, wydawało jej się to irracjonalne, ale podejrzewała, że musi tak być, że to jedyne wyjaśnienie. Stres, który napinał jej każdy najmniejszy mięsień, który sprawiał, że jej żołądek skręcał się w sobie nieustannie - ten stres był napenwo jedyną przyczyną jej ogromnego zmęczenia i znurzenia.

Otworzyła oczy i spojrzała przed siebie. Zmrok zbliżał się delikatnie i wyglądało na to, że zejdzie mu jeszcze sporo czasu, aby zamienić się w ciemność absolutną, ale Micomicona wiedziała, że nie ma odwrotu, że ciemność nastanie w przeciągu następnych pięciu minut i już nic nie będzie takie samo.

Otarła oczy i wstała z pod drzewa. Spojrzała na nie i uśmeichnęła się. Bardzo lubiła to drzewo, lubiła przychodzić tu od czasu do czasu i zapominać o wszystkim, dać się opleść gałęziom i słuchać bez końca tego niezwykłego szumu, którego chyba nigdy dotąd nie znała w tej wersji. A jednak wiedziała, że musi wstać i pójść wreszcie do domu.

CDN

Friday, September 14, 2012

Niecierpliwość

I tak, jak sie spodziewałam, wszystko minęło po dwóch dniach. W żołądku znów to samo mrowienie czy może raczej śkiskanie, małe strachy na lachy, które od jakiegoś czasu a może od zawsze towarzyszą mi w pewne dni. Czekanie na słów kilka, na zapewnienie istnienia, na ten dzwięk, na który skacze mój czerwony narząd. Niecierpliość zjada mnie w całości.

A co ja zjadam? Byle parówki z byle pomidorem i zapominanym gąbczastym chlebkiem bez cukru, drożdży, soli, mleka, glutenu. Z czego robi się taki chleb więc? No właśnie z tego bez. A może bzu. I  zatęskniłam w tej chwili za bzem fioletowym i pachnącym, za bzem, który zawsze maluje mi uśmiech na twarzy.

Mam ochotę na niespodziankę. Ot pojawić się gdzieś u kogoś na schodach i zaczekać, aż wróci. Przygotować potem gorącą czekoladę, o której tak romantycznie pisze siostra i podarować taki uśmiech, że nic tylko się przewrócić.
Ale przecież głupio tak się pojawić komuś na schodach, może ten ktoś wcale by tego nie chciał, może wcale by się to temu komuś nie spodobało. Zawsze jakoś głupio mi wszystko. Głupio mi być.

Nowe projekty w kolejce. A może powinnam iść na spacer? Wczoraj zaniedbałam ważny obowiązek i wyrzuty sumienia prześladują mnie nieprzytomnie. Rozchwianie emocjonalne bierze górę. A na polu ostatnie dni lata, takie ostatnie, o jakich pisał sam Konwicki. Słońce poraża promieniami, paczka czeka na odbiór, ale tak ciężko pójść do zarządu cztery kroki dalej, sterta zajęć do przygotowania i projektów do zrobienia -

a w mojej głowie Wisconsin, milion wątłości i niedowierzeń, niedoczekanie i tęsknota wisząca na szyji ciężarem większym od słonia. I ta niepewność, ta nieustająca niepewność, że cos sobie tylko wymyśliłam, a tak naprawdę nie dzieje się nic. Wszystko jest tylko złudzeniem, moim własnym wytworem wyobraźni, snem na jawie podobnym do tej ciuchci, o której już nigdy nie dowiem się, czy tylko mi się śniła, czy istniała naprawdę.

Więc może powinnam iść spać, bo dziś i tak już nic się nie zdarzy, może powinnam się położyć, bo marzeń na jutro trzeba namarzyć.
I może powinnam spowrotem zapisać się na glinę...


Wednesday, September 12, 2012

Zmęczona

jestem tak bardzo. Tak, wiem, znów. Miałam nie wymawiać tego słowa i nie powinnam, wiem. Ale nie mogę się dłużej oszukiwać - padam. Ledwo dyszę, przesadziłam ze wszystkim. Choć może to tylko poczucie chwili i nie ma sensu za bardzo się nad tym rozczulać. A jednak czuje się wyemigrowana, nie na miejscu, może nawet bez miejsca. Pomyliły mi się kierunki, zamazały komforty własnej strefy, zakręciły poczucia domu i porządku. Może to wszystko tylko przez nieposprzątaną łazienkę, a może przez nieposprzątane myśli.

I może takie coś jest mi potrzebne, bym w końcu wyluzowała? Bym zwolniła tempo, jakkolwiek ono wcale nie wydaje mi się szybkie czy intensywne. Bym się uspokoiła, znałazła czas na lenistwo samo w sobie ze sobą, a nie fruwała tylko na jetskich i kajakach. Tak, tak właśnie powinnam zrobić. Usiąść pod drzewem, zachłysnąć się powietrzem i porozmawiać z samą sobą. Bo już tak strasnzie dawno nie gadałyśmy.

Tak, tak właśnie muszę zrobić...

I tylko wiem, że myśl taka pojawia mi się jeszcze dziś, a za dwa dni już i tak nic, oprócz tych długich rzęs, nie będzie miało znaczenia.

Friday, September 7, 2012

Jesień

Cały dzień klimy, bo wilgotność i gorąco pozwalające może na miły spacer (z pozwolenia którego jednak nie skorzystałam), ale nie na pracę przy komputerze i obrazkach (z powodu której właśnie nie skorzystałam). I nagle popołudnie przyniosło chmury. Czy te chmury umówiły się jakoś, czy to tylko ta faza, którą zwiastowała prognoza pogody, kto to wie. Nagle jednak zrobiło się chłodno, tak mocno chłodniej, jak tylko zdarza się w Chicago, i niezwykle przyjemny wieczór wyłonił się z tego chłodu późnego lata.

Tak, tak właśnie kończy się lato.

Moje strachy na lachy nadal sprawdzają się niezwykle. Moja intuicja prewencyjna, czy może intuicyjny strach przed czymś co dopiero ma się zdarzyć, rozbrajał mi od rana cały dzień. Mimo, iż tak wiele zrobiłam, ba! nawet posprzątałam w kuchni, zrobiłam przemeblowanie w zmywarce i ku szokowi wszystkiego co się rusz, ugotowałam sobie leczo, czego dla wtajemniczenia czytelników nie robiłam od jakichś dwóch lat i wcale nie miałam na żadne leczo ochoty - więc mimo nawet tego lecza, niepokój, to dziwne napięcie, ten ciągły ściśnięty żołądek nie dawał mi spokoju przez cały dzień. Aż do przed chwili, gdy dowiedziałam się, że nie da się zawsze mieć tego, czego się chce. To znaczy podobno, bo jak się ostatnio dobrze uparłam, to dostałam to czego chciałam, a nawet więcej. Eh, z tą energią i przyciąganiem.
Wszystko, czego chcemy, to zawsze WIĘCEJ.

No i tak pora się trochę odzyskać. Gdzieś nagle przestało mi się chcieć być ze sobą, i jakoś ciężko, ale to już chyba normalne w moim zakręconym świecie. Żyłabym najchętniej tylko fruwaniem na chmurach i niczym więcej.

Ale i tak, rozmarzona jestem doszczętnie. Ciekawe, że tak łatwo mi uwierzyć w nieistniejące ciuchcie, skrzaty i trole, wiewiórki gadające po serbsku, a tak strasznie trudno w

rzeczywistość.





 

Friday, August 24, 2012

Mdłości

Miałam dziś nie jeść nic i może lepiej by było. Ale zjadłam. Sobie i światu na złość, jak w dawnych czasach. Coś, czego nawet już nie lubię. Ze złości, z pmsowości i z pewnie też niemądrości pospolitej.

W głowie myśli zepsute i kołujące wokół wciąż tego samego. W związku z ruchem okrężnym też nie przynoszące żadnego rozwiązania, przynajmniej oprócz tego, które wymyśliłam już dawno temu. Wszystko bez sensu. Cokolwiek zorbię, i tak jest źle. Jeśli oryginalnie jest się złym to nie można już tego naprawić, cofnąć, wymazać. Choćby nam się zdawało, że można.

Piękna pogoda dziś. Taka idealna na rower czy na spacer, ale za dużo pracy na karku by można było sobie pozwolic na taki luksus. Choć jakże by pomogło. Zwłaszcza tym mdłościom. Może pójdę ucieknę po serbskim, a nad syllabusami posiedzę w nocy. Tak, może tak właśnie powinnam zrobić.

A tymczasem kończę to marudzenie i pouczę się czegoś.

A na koniec cytat życia: "Niezrozumienie się jest najlepszą formą komunikacji między ludźmi. I po co nam lepsza." /Konwicki/


Tuesday, August 21, 2012

Dreamland

Dawno nieodwiedzane i jakże przepełnione wyrzutami sumienia rejony ćwiczenne zaliczone. I odrazu lepiej. Frustracja i nienadążalność gdzieś się schowały i nie jest tak źle jak na trzeci dzień nowej rutyny. I'm happy:)

Przygotowałam dziś lekcje dwie wg "eksperymentu iwony" i trochę przestraszona, ale pełna optymizmu ruszam jutro do walki, demoralizować nową metodą biednych tradycyjnych studentów MCC. Ciekawe, co z tego wyjdzie. Z pewnością ci, którzy mieli wcześniej do czynienia z dojczem, będą znudzeni i zniesmaczeni prostotą prezentacji. Ale to ich już problem, nie trzeba się było pchać do pierwszaków. Może w ten sposób pozbędę się tych, co być tam nie powinni.

Dziś pierwsza porządna lekcja cyrylicy. Odkryłam jakże wdzięczny sposób. Technologia. Padam na twarz przed technologią. Wielbię inżynierów i komputerowców. Uwielbiam edukację połączoną z technologią magicznym językiem cyferek i dziwolągów.
A na dowód jak mi poszło:
Пишем на српском зато што волим спрки језик.

No, ciekawe kto zrozumie:)

Zrobiłam dziś pizzę. Wreszcie. Wszystko przez B. Bo przecież nie lubię wcale pizzy, ale jak mi ktoś ciągle wodzi pizzą i pizzową ideą pod nosem to jak się oprzeć no. I okazuje się, że pizza idealnie nadaje się na jutrzejszą wyprawę na zajęcia. Rany, nie mogę uwierzyć za nic, że to się już zaczęło, że szkoła się zaczeła na pół gwizdka w tym tygodniu, a na cały gwizdek zaczyna się w następnym. Jak to jest w ogóle możliwe. Obiecałam sobie nowy grafik, ale niestety moi współpracownicy nie pomagają mi w tym zbytnio. Nie da się być zorganizowanym roztrzepańcem, gdy ma się do czynienia z niezorganizowanymi roztrzepańcami.

I zastanawia mnie tu nagle jedna ludzka cecha, bardzo zabawna, w gruncie rzeczy. Mianowicie: przytykanie motyki gracy, a ściślej rzecz ujmując złoszczenie się na przykład bardzo, że ktoś się zachowuje w określony sposób i burzy nam całą układankę dnia czy tygodnia, a sam zachowuje się dokładnie tak samo, albo wręcz jeszcze gorzej. Teraz widzę to tylko w M., ale zdaję sobie doskonale sprawę, że i we mnie, i w nas wszystkich siedzą takie ewenementy.
Tak, tak, totalny idiotyzm, hipokryzja i zaprzeczanie samemu sobie, jak to mawiała kiedyś właśnie M.

No, idę już może. Pora jeszcze na mistrza Tadzia Konwickiego, na parę myśli jego nieuczesanych, słów już nie takich jak kiedyś przepełnionych cytatami na całe życie, ale jednak tego Tadzia, który przytula tak ciepło, daje tyle mądrości, tyle polskości, tyle jakiegoś sentymentu do życia, do staroci, do... siebie samego.

Zatem dobranoc, Konwicki na noc.



Thursday, August 9, 2012

Zaspana

jestem dziś. Pobudka o trzeciej w nocy: nie zadzwonił... i smutek, ten sam smutek co zawsze, gdy rozczarowanie wkrada się po cichu i wbija nóż w plecy. Horoskopy zupełnie odwrotne, bardzo optymistyczne. A ja -

a ja jestem zaspana. Znów zaspałam na lekcję serbskiego i znów mi głupio jak nie wiem. Zawiesiłam się gdzieś i nie wiem jakoś tak, co ze sobą zrobić. Nie tęsknię, ale dziwnie mi. Dziwnie mi, bo nie wiem, gdzie jestem czy kim jestem. Wakacje mają to do siebie, że nie wiadomo za bardzo co ze sobą zrobić...

Może pójdę do mojego B. i zaglinię się bezpamiętnie, zakręcę. Może to mnie uwolni choć czy właśnie wolność moja teraźniejsza nie jest najwiekszym problemem? Czasem najtrudniej jest być właśnie wolnym...

W radiu Ludovico. Niesie mnie w ten sam melancholijny nastrój i w to samo zapomnienie. Oh wiem, wiem, czego mi trzeba. Tadzia, mistrza mojego, Konwisia malującego na ścianach sny i niedowierzenia. Czytam go ostatnio namiętnie i aż nie mogę uwierzyć, że wciąż tak bardzo mnie wciąga, relaksuje, i w ogóle nie nudzi.

Nie tak jak ja tu i teraz, ha.

Wednesday, August 8, 2012

Taking for granted czyli post poświęcony panom

A dziś zastanawiam się nad tym, jak to się właściwie dzieje, że faceci ciągle biorą nas, dobre kobiety, for granted, czyli wydaje im się, że my za nimi w ogień i w las już tylko dlatego, że nam powiedzą, że nas lubią. Dziwne to zjawisko, czy oni się tylko tak zgrywają, czy tak udają, bo są dumni i nie chcą stracić tak zwanej twarzy, czy faktycznie wydaje im się, że nie muszą się ani za bardzo starać, ani martwić utratą, bo nawet jeśli takowa się wydarzy, to przecież tego kwaitu pół światu. I zupełnie zapominają o tym, że potem przez lata nie mogą spotkać nikogo, kto ich poruszy, kto ich choć odrobinę zaczaruje, kogo będą lubić. Zupełnie. Zawsze grają cfaniaków pewniaków i są przekonani, że to oni wybierają...

Otóż drodzy panowie: nie dokładnie tak. Może i wybieracie, ale to my dajemy się wybierać, i jeśli sie damy to macie bardzo dużo szczęścia bo milionom się nie dajemy. I gdy wam się wydaje, że to wy gracie pierwsze skrzypce, nawet nie spostrzegacie, że to my prowadzimy orkiestrę całą i dyrygujemy tak naprawdę każdą nutką. I czasem może się naginamy, czasem staniemy w ostatnim rzędzie za kontrabasami, by zobaczyć jak to jest z tyłu, by upewnić się, że i z tyłu wszystko jest w porządku, ale to zupełnie inaczej, niż wam się wydaje. To i tak my piszemy nuty.
Marzycie o wiernych i skromnych żonach, dobrych, czułych, i tylko waszych. Ale czy naprawdę jesteście tak naiwni, by wierzyć, że te my dobre i tak dalej weźmiemy na siebie jakieś pogięte struny, ni to gitarę ni to skrzypce udające kontrabas? Czy naprawdę w swojej dumie jesteście tak naiwni, by wierzyć, że to my naiwne jesteśmy i przyjmiemy wszystko co nam zaserwujecie, tylko dlatego, że wydaje wam się, że nas wybeiracie?
Ojć, panowie, panowie, żebyż to tak łatwo działało.
My może milczymy, nie odzywamy się za dużo, nie wygłaszamy farmazonów o zdanych testach, o tym, jakie jesteśmy piękne i mądre i jak bardzo nam na was, panowie, zależy; ale mamy bardzo dobry słuch. I słuchamy tak sobie wszystkiego, co mówicie, i zbieramy to sobie do koszyczka, segregujemy, układamy, nadajemy wartości i znaczenia, i rośnie to sobie w nas rośnie do pewnego czasu, kiedy -

albo urośnie w wybór i zgodę, albo


w dajmy sobie święty spokój.
I nawet w tej drugiej kwestii pewnie wam się wydaje, że to wy sobie spokój dajecie. Nic bardziej błędnego, drodzy panowie. To my, sprytnie i przenikliwie przywodzamy was do tego punktu, kiedy nic nam się już od was ani z wami nie chce i dajemy wam się wściec i iść sobie w zielony las, bo i serce lżejsze, wyrzutów sumienia brak, i też poprzezywać sobie jest kogo odrobinę, by łatwiej było załagodzić smutek po jednak jakichś próbach stworzenia orkiestry albo zagrania jakiegoś koncertu przynajmniej.

Tak, tak to właśnie się dzieje. I aż podziw mnie bierze, że żaden z was wciąż tego nie spostrzegł...


Monday, August 6, 2012

It's official

Oficjalnie podaję do wiadomości ogułu:

1. Pływam bezproblemowo i bezstresowo na wodzie o głębokości 9 stóp. Sama posiadam marne 5,5 stóp.
2. Utrzymuję się na tej samej głębokości w jednym miejscu. Nie muszę płynąć ani nic, poprostu sobie hang-outuję albo inaczej poprostu sobie wiszę na wodzie.
3. Leżę sobie na wodzie na brzuchu i na plecach.
4. Pływam na plecach. Bezproblemowo i bezstrachowo.
5. Największy postęp: skaczę do wody (wymieninona powyżej głębokość) i dotykam sobie dna. A co.
6. Wciąż jestem w szoku z powodu pięciu powyższych punktów.
7. Czy wspomniałam, że wszystkiego nauczyłam się dziś?

Więc sama nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. Za tydzień "dżeckis". Dla niewtajemniczonych: to te motorki wodne co pędzą jak szalone. Tak, umrę ze strachu napewno. Ale coś mi się wydaje, że i tak staną się one moją rzeczywistością.

I co to się ze mną porobiło? Patrzę do lustra i się nie poznaję. Jak tak dalej pójdzie to pokonam wszystkie moje strachy i moja skorupka rozpadnie się na kawałki bo nie będę się już musiała nigdzie chować. Hm, bardzo to dziwne. Bardzo.

A tymczasem nie mogę się doczekać jutrzejszej lekcji serbskiego z nową nauczycielką:)

Friday, August 3, 2012

Piątek jak ta sobota wewnętrzna

Tak, tak właśnie dziś jest piątek wewnętrzny. Od rana załatwianie spraw, odbieranie, zakupy od dawna oczekiwane, wesołość pospolita i zadowolenie z rzeczy małych i głupiutkich zupełnie. I email od siostry, który od razu uśmiech namalował. Jak fjanie jest dostać emaila od siostry:)

Kiedyś, dawno temu, miewałam podobne soboty. Gdy nigdzie sie nie spieszę, ale chcę pozałatwiać sporo spraw, takich właśnie wewnętrznych, kołodomowych, zagnieżdżonych na pułkach i w zakamarkach. A tych zakamarków tak wiele, że nie wiadomo od której strony i jak się za nie zabrać. No ale gdy nie wiadomo gdzie zacząć to trzeba zacząć właśnie w samym środku.

A na last.fm leci mi właśnie moja pierwsza ulubiona i zakochana piosenka Philippa Poisela. I sama nie wiem, dlaczego znów mi się ona podoba... przecież już zupełnie ale to zupełnie mi się znudziła... hm hm hm ciekawe rzeczy dzieją się czasem w przyrodzie.

Pragnienie przemeblowania wciąż bardzo intensywnie zajmuje moją głowę. Ale czy da się cokolwiek poprzestawiać, gdy nie ma nawet meijsca by rzeczy ruszyć delikatnie w bok. Ojć znów zapatrzyłam się w sufit, no. O, a teraz Finn. To dopiero sufit...

Nie ma szans. Zero twórczości. Znów zanudzam. Idę lepiej poprzesuwać meble, żeby sobie udowodnić, że nie ma ich gdzie przesunąć.

Monday, July 30, 2012

W gruncie rzeczy sufit

Wszystko tak by się właśnie chyba do sufitu sprowadzało. Choć smutek nienasycony pałęta się po kieszeniach, to jednak sufit nieustający wszędzie, gdzie się nie obejrzę. I czy to w ogóle możliwe to wszystko, czy sobie znów wymysliłam, czy coś przegapiła, czy wszystko jest tylko teatrem, jak zwykle, ale przecież teatr jest po to, by wszystko było inne niż dotą, żeby iść do domu w zamyśleniu, w zachwycie i już zawsze księżyc w misce (sufit wszędzie) widzieć...

Moje ramiona oficjalnie są spalone. Skóra będzie schodzić na sto procent. Nogi lekko zaróżowione, ale to i tak postep. Lekcje pływania i nurkowania w toku. Jak tak dalej pójdzie, będzie i kajak. A wtedy to juz nie wiem co będzie, przecież nikt mi w to nie uwierzy. Eh, co się ze mną dzieje.

Strachy na lachy wynurzają się z kieszeni, te inne strachy, te stęsknione niedoczekane zniecierpliwione. I jak je wyłączyć, zatrzymać, wcisnąć spowrotem do kieszeni, albo najlepiej wyciągnąć i wyrzucić raz na zawsze na śmietnik? Czy takie coś jest w ogóle możliwe? Czy mam w mojej historii w ogóle przypadki, że czemuś nie ufam i okazuje się, że niesłusznie? Oh, mam... Bo ja strachajło na lachajło jestem...

Ale nudzę. Idę. Koniec.

Thursday, July 26, 2012

Starocie jak łakocie

Nabrało mnie nagle na starocie polskie, wdzięczne i tak urocze, jak mało co. I od razu żałuję, że jednak nie kupiłam tej pieknej czerwonej księgi Osieckiej. Oj, muszę to nadrobić jak najprędzej.




...ja jeszcze z wiosną sie rozkręcę, ja jeszcze z wiosną się roztańczę...

Gdy tak przejżeć to wszystko, to wszędzie Osiecka...

A co w krainie Iwony bez ogona:

- praca nad szkoleniem trwa i krzyczy. Nie jest łatwo, wszystko naturalnie na ostatnią chwilę i w ostatniej chwili. Ale czy to nie jesteśmy właśnie dokładnie my dwie szlaone? Roztrzepane aż skrzypi, a jednak tak przepełnione pasją, że zmieniamy serca, światy, rzeczywistości. Tak, może właśnie o to chodzi. Bo zawsze chodzi o to, żeby robić coś zgadzającego się z własnym biciem serdufa. Żeby robić dobrze, trzeba robić tym czerwonym narządem i tyle.

- serbski wraca. Trzymam kciuki (drzim palceve) za dziś, aby się stał, aby pierwsza lekcja z Kaśką się odbyła. Tymczasem, milion nowych klejących karteczek (sticky notes) zawisło w pomarańczy i różu na szafie. I od razu uśmiech na pół kilometra.

- zwlekanie z załatwieniem ważnych, a strasznie niemiłych i niegodnych spraw piętrzy się pieknie i kolorowo, jak zwykle. Ale ultimatum wisi w powietrzu: nie będzie już wymówek po szkoleniu. Jeju, jak ja przeżyję to szkolenie.

- słucham Krajewskiego i jego głos ja nie mogę... co za głos! Poprostu topi serdufo. Ojć. Chyba nadużywam słowa serdecznego tu dziś. Hm. Interesantno.

Może skończę już to marudzenie. Trochę nudna jestem, gdy nie jest tak źle.




A ten kawałek to już z jakże uroczego filmu "Uprowadzenie Agaty". Choć w sumie nie mój ulubiony. A skoro już jestem przy Krajewskim, to muszę, poprostu muszę zamieścić moje dwie ukochane absolutnie i na zawsze:




...to wciąż za mało, moje serce, żeby żyć... (kurde, znowu to serce!)


I najpiękniejsza, w najpiękniejszej wersji... tak, zdecydowanie mój numer jeden...


Jakie to śmieszne, że zawsze marzyłam o tym, by byc taką Anną Marią... smutna i stojąca w oknie, czekająca, być zwykłam, ale tego Krajewskiego za rogiem, który by spostrzegł i którego zupełnie by to porwało, jakoś nigdy nie było;)

No dobra, koniec tych sentymentów, pora wygonić lenia, jak to mawiają często niektórzy;) i wziąć się do pracy!

Wednesday, July 18, 2012

Szaleństwa panny (z odzysku) Iwony

No to się porobiło. Najpierw telepatycznie przyciągam, albo zostaję przyciągnięta jak w jakimś filmie: ot, myślę sobie: "a weź się w końcu rusz i coś zrób" o jednej takiej osóbce i bum! osóbka się bierze i rusza:) Ale jak często to bywa, wiele hałasu o nic zdarza nam się na codzień, tak i tu zahuczało ostro i jeszcze ostrzej zamieniło się w nic. "A nic jest niebieskie i pachnące gumą do żucia" [M.R.]. I właśnie tą gumą zapachniał nagle cały weekend łącznie z poniedziałkiem. Szaleńczo porwana przez czarujące siły wylądowałam ni stąd ni zowąd nad jeziorem i oto tak pierwszy raz w historii bycia w Stanach KĄPAŁAM SIĘ W JEZIORZE. Tak, muszę to napisać właśnie w ten sposób, bo to jednak cud. A cuda codziennie się nie zdarzają. Pływanie idzie mi coraz lepiej i wielki postęp: przez jakieś trzy sekundy chyba nawet pływałam na plecach! Aż w tej chwili mam ochotę rzucić wszystko i popędzić nad jezioro i ćwiczyć dalej.
Więc ta miłość do wody jednak we mnie na zawsze. To aż poronione, że ja nie umiem pływać. Jak z taką miłością można nie umieć pływać, no. No przynajmniej nie tak do końca. No ale lata jeszcze trochę pozostało, więc jest jakaś nadzieja.

A czy wspominałam też, że nawet sie trochę opaliłam? Tak, tak, wiem, sama jestem w szoku.

Poza tym, dziś piękny poranek. Zachmurzony. A zachmurzenie czasem jest tak piękne. Nie wiem, czy będzie z tego deszcz, czy może już był, ale jest pięknie. I świeżo. I w zasadzie nie jestem pewna, dlaczego nie siedzę na balkonie.

W głowie milion myśli. Bo poznałam Chicago od strony, od jakiej nigdy tego miasta nie znałam. Naprwadę nie miałam pojęcia, że istnieje coś takiego. Fakt faktem, dalej pozostaję dziewczyną z pod drzew i wiewiórek, uwielbiającą i jednocześnie nienawidzącą przedmieść zwłaszcza tych zrodzinnionych i zparowanych, ale mocno zastanawiam się, czy nie dałoby się jednak być dziewczyną z nad jeziora. Mieć takie jezioro pod nosem, iść co wieczór na spacer i potaplać się w wodzie - czyż nie o tym zawsze marzyłam? Takie Chicagowskie Hawaje.

Dylematy jak kwiaty. Wielki taras z widokiem na łąkę i zapachem świeżo ściętej trawy, czy z widokiem na jezioro jak morze i zapachem owego. Eh.

A wczoraj mój pomysł okazał się "brilliant" - co oznacza ogólnie rzecz biorąc genialny. Doprawdy, usłyszeć takie określenie od mojego wielkiego przykładu i mentora, mistrzyni w uczeniu języków obcych, to naprawdę coś. I pływam sobie w tych słowach i tych docenianiach, i nawet mam ochotę zabrać się do pracy i pokazać, co miałam na myśli. Ale fakt faktem, wreszcie nareszcie teraz mam ochotę na wszystko. I nawet olałam wszystkich nauczycieli (choć nieprzytomnie tęsknię za Kate) i sama uczę się mojego skarba Serbskiego.

I to na tyle chyba dziś. Na teraz przynajmniej.

Plum!

Thursday, July 12, 2012

I will not watch the ocean...

A może by tak pójść dziś spać wcześniej? I jak raz się wreszcie wyspać od tygodnia? Może by pomarzyć przy poduszce zamiast przewracania się z boku na bok z niemocy marzenia i spania. Może...

Ciekawy dziś dzień. Moja studentka F. w stanie błogosławionym. I ten blask na twarzy, którego nie da się namalować niczym innym. Tak długo zapatrzona byłam w swoje dramaty, że zupełnie zlekceważyłam tę inność w niej. Tak piękną inność. Uwielbiam kobiety w ciąży. Są przepiękne. I aż samej znów chce mi się potomstwa tak bardzo.

W głowie niewiele. Tak się cieszę, że już wreszcie wakacje za progiem. I tylko czy będę umiała je dobrze wykorzystać. Tyle planów, tyle marzeń, tyle projektów. I wieczny dylemat, niezdecydowanie, jakaś nagła niewola profesjonalna.Czy powinnam poprostu zaatakować, kupić dom i dokonać tej zmiany, wobec której tchórzę? Czy powinnam najpierw kupić kasetę video, wierząc, że i na odtwarzacz się uzbiera?

Czy mam ze sobą na tyle mocną motykę, by dokopać się do słońca.

Zanim znajdę odpowiedź, muszę postanowić. A jak postanowić bez wiedzy, czy postanowienie jest dobre czy złe. Może powinnam iść do wróżki...

***

"Wszystko się w końcu staje. Wszystkie te rzeczy, w które nie wierzysz, że się staną, stają się. I tylko musisz być na nie gotowy." /Original: "Everything happens eventually. All the stuff you think never happens, it happens. You just gotta be ready for it."/ /Bones/


Friday, July 6, 2012

Złe(?) sny, jeziora marzeń i piekielne gorąco

Więc od snów zacznę. Choć może nie powinnam tego jednego akurat w ogóle zapisywać. Gdy obudziłam się z ogromnym wysiłkiem o północy, byłam przekonana, że to najgorszy sen w moim życiu. Sen w śnie, w dodatku. Jakkolwiek zdałam sobie sprawę, że po raz pierwszy, jeśli dobrze pamiętam, a przecież raczej właśnie tak było jak pamiętam, udało mi się zaświecić światło w śnie. A wiadomo, że światła w snach nie można kontrolować. Jak jest ciemno, to choćby dom wypełniony był trzema tysiącami żarówek, i tak wszystkie odmawiają posłuszeństwa. Z czasem udało mi się wypracować sobie opanowanie przed paniką z tegoż żarówkowego powodu. Ale niemożność zaświecenia śwaitła nigdy nie jest łatwa.
Tym razem, jakkolwiek, udało się. Aż nie mogę uwierzyć, że zaświeciłam światło i wyzwoliłam się ze złego snu w śnie, to znaczy obudziłam się z owego, a w konsekwencji (choć było niezmiernie trudno) obudziłam się nawet i z tego pierwszego. Więc może to wcale nie był taki zły sen?

Po drugie wciąż oglądam Jezioro marzeń. Tak, wiem, to serial o nastolatkach, czarno-białe charaktery, hollywoodzkie rozwiązania i faceci - królewicze jacyś nierealni. I know. ALE. Nie chodzi, znów, o formę przekazu, lecz o treść, istotę rzeczy. Strachy na lachy, problemy, nieporozumienia, marzenia ściętej głowy - wszystko to samo. Jesteśmy tak powtarzalni, że aż głowa boli. I przede wszystkim nasze emocje i obawy. Tak, co jak co, ale strach, ma wciąż te same wielkie krowie oczy.

A gorąco? Dziś rekord chyba 106 stopniFarenheita. Dla celciuszowców tłumaczę: 41 stopni. Dość ciekawe zjawisko. Samochodowa klima nawet wysiada przy czymś takim. I aż nie wiem, czy nie daje zwyczajnie rady, czy coś ją zbiera na chorobę.
Ten cały upał trzyma świat w jakiejś dziwnej konsternacji. Zadumania? Zdyszania? Zawieszenia? A może wszystkich powyższych.

I tak właśnie. Horoskopy mi się sprawdzają, jak by ktoś sobie dosłownie jaja ze mnie robił. I narzucają mi się gdzieś znikąd, pojawiają się i atakują. Jeśli Mahomet nie chce iść do wróżki, to wróżka przyjdzie do Mahometa...

I na koniec, przychodzi mi do głow tylko jedna piosenka, która nuci mi się od kilku dni:





Sunday, July 1, 2012

Tęsknię

Tak, znowu. Wiem, wiem, że to już nudne i męczące, jakkolwiek myślę czasem, że moje życie składa się poprostu z jednej, olbrzymiej jak morze tęsknoty.

Dziś moja tęsknota pałęta się po różnych ścieżkach.
Po pierwsze za dzieciakami tęsknię. Tak, już mi trochę za długo, już chciałabym tych spotkań, tej energii, tej podskakującej radości i wychodzenia jej na przeciw. Głupich dowcipów na temat macic i tych innych. Mojej udawanej złości, że nie zrobili zadania, pokręcenia C., który niby mnie nie szanuje, a jednak uwielbia i mojego dla niego ogromnego sentymentu. Rozrabiającego M. Cfanej G. Rozkładającego na łopatki S. I całej ekipy. Rozmów o łyżwach. I McHenrowskich dzieciaków też. T. z nogami na ławce. Uroczego nieśmiałego B. I S. Oh, jak ja tęsknię za S., o którym zwykłam nawet śnić... I za M. i C. jeszcze bardziej.
Tak, tęsknię ogromnie za moimi trutniami nieznośnymi i kochanymi.

A wśrod Jeziora Marzeń zagmatwał się ten odcinek, którego nigdy nie zapomniałam i nigdy już nie zapomnę. O tym, jak to gdy się kogoś kocha, można na niego patrzeć godzinami jak śpi. I o tym, że to ta prawdziwa miłość. Chyba miałam tak tylko raz, a może pamiętam tylko ten jeden raz. Z K. I takim sposobem wspomnienie K. wdarło się boleśnie. I zatęskniło mocniej niż cokolwiek innego.

Tęsknię za U.

I za Robalami moimi.

I za spokojem, że mam kogoś, kto nie szykuje dla mnie żadnych nieprzyjemnych niespodzianek, ale mogę być pewna, że jest, że myśli, że... jest. A nie wiem, czy F. jest naprawdę.

Tęsknię za odwagą. Odwagą budowania czegoś, w co wierzę. Odwagą wzięcia się za pracę i tworzenia lepszej rzeczywistości. Odwagą tworzenia w ogóle.

Tęsknię za radością. Tą głupią naiwną radością pozbawioną depresyjnych nastrojów.

Za budzeniem się rano i mieniem ochoty wstać. Tak, bardzo tęsknię za tym uczuciem i nie mogę sobię za nic przypomnieć, jak to było. Tak poprostu otworzyć oczy i pomyśleć o czymkolwiek: śniadaniu, uśmiechu, pracy, kawie na balkonie, nowym odcinku Jeziora Marzeń, czymkolwiek. A nie o tym, że nie chcę wstawać i nie chcę się budzić i nie chcę nic robić. I że F. i tak nie napisze nie napisał i że to nie ma większego znaczenia.

Tęsknię za życiem. Za wiarą, za sensem.

Brzmię jak jedna wielka chodząca depresja. A może to sugestia S. wzbudziła we mnie te myśli? A może to tylko chwilowa chandrus gigantus, która przejdzie zanim się nad nią zdąrzę dobrze zastanowić. A może to tylko ten wstrętny gliździak drożdżowy, potwór straszący wielkimi oczami. I jak go tylko dobiję, to wszystko przejdzie i odejdzie. Światełko w tunelu się pokaże a potem całe słońce.
Tak, to napweno to. Więc muszę zacisnąć zęby i iść do przodu. Gdzieś musi być wyjście, słońce, powietrze.

A tymczasem, czy mogłabym Cię prosić o wysłanie jakiegoś znaku życia?


Dla K.

Tuesday, June 26, 2012

Muszę coś zrobić z włosami


Muszę coś zrobić z włosami
Muszę coś zrobić z oczami
bo tak mi jakoś ciemno
chociaż tak mocno czekamy
czy my się kiedyś spotkamy
ja z tobą, a ty ze mną.
Czarna woda między nami i sokole oczy
czyśmy sobie winni sami
czy świat nas zaskoczył.

Muszę coś zrobić z listami,
muszę coś zrobić z myślami
bo tak mi jakoś ciemno
chociaż tak mocno czekamy
ja z tobą, a ty ze mną.
Żywy ogień między nami
wielki pożar ziemi
czyśmy sobie winni sami
czyśmy wymyśleni?

Muszę coś zrobić z rankami
muszę coś zrobić z nocami
bo tak mi jakoś ciemno
chociaż tak mocno czekamy
czy my się kiedyś spotkamy
ja z tobą, a ty ze mną?
Kłamstwa w nas jest coraz więcej
rzadkośmy weseli
czy nam kto zawiązał ręce
czyśmy nie dość chcieli? 


/Osiecka/

A jednak


tęsknię.





Monday, June 25, 2012

Pora wrócić do życia

Było miło. Przez chwilę nawet myślałam, że coś by mogło z tego być. Było naprawdę fajnie i kolorowo i przyznaję się: bardzo tego potrzebowałam. Może niekoniecznie w takim wydaniu, ale każde podobieństwo już dociera na te rejony. I od tak dawna nie miałam na ustach tego uśmeichu. I od tak dawna nikt nie powiedział mi tych magicznych słów: "you're glowing". Jakże cudownie jest "glowing'ować". Prawie jak świetliki w nocy. No właśnie, gdzie się podziały świetliki, muszę jechać do Moniki na wieś no. I od dawna nie czułam się poruszona. Zaskoczona mile, zakręcona, zaczarowana może nawet odrobinę. I od dawna już nie chudłam w takim tempie i że już nie wspomnę o założeniu spódnicy. I od wieków nie czułam tej fajności.

Więc tak, było mi to potrzebne. Przypomnieć sobie, jak to bywało, jak się odbywało i jakbym chciała, żeby było a nigdy nie jest.

I tak bardzo chciałam udowodnić sobie, że żyję. Że mam uczucia. Bo zaczęłam się już kompletnie zapadać i nie wiedziałam zupełnie gdzie jestem.
A teraz wiem.

I tak bardzo chciałam się dowiedzieć, jak to jest, jakby to było mieć kogoś na serio. Przynajmniej pozorancko. I małymi chwilkami tak nawet to czułam.

Więc tak, było mi to potrzebne. Przypomnieć sobie, dlaczego idę drogą, którą idę, dlaczego zdecydowałam się na samodzielne podbijanie Ameryki i dlaczego sama jestem tak silna, a nie sama... a nie sama żyję nie sobą zupełnie i kompletnie nie mogę się dowołać. Że nie sama zapomninam o sobie absolutnie. Zatapiam się w kogoś innego i zupełnie nie zauważam mnie. I nagle ja jestem sobie zupełnie też niepotrzebna. I może nawet przestaję się trochę znów lubić, no bo po co mi ta ja, jak mam kogoś fajniejszego. I wszystko co moje idzie w niepamięć, a w głowie brzęczy mi tylko: "a czyja jestem ja gdzie pójdę".

A przecież jestem swoja. Idę za głosem serca. Swojego. Wielkiego, dużo za wielkiego, ale swojego. Przecież wszystko, czym naprawdę jestem, z czego jestem dumna, czy co dodaje mi skrzydeł, co daje mi życie -
wszystko to to ja. Sama ja. Stworzyłam, ułożyłam z klocków pozostałych po kilku zburzonych rozpieprzonych budowlach z mojego życia, związków, decyzji. Przejechana przez czołg ja pozbierałam się i zbudowałam coś zupełnie nowego. Mojego. Coś, w co nikt nie wierzył, no może jedynie oprócz moich Robaczków trzech. I zbudowałam. I obiecałam sobie przecież, że nikt mi już nigdy tego nie odbierze. Że nikt mi tego nie zburzy. Że już nigdy nie dam się zaciągnąć do jakiegoś wąwozu bezmnie i wyrzec się wszystkiego czy czegokolwiek, w co wierzę, co zbudowałam, co buduję każdego dnia.

I pomyśleć, że przez krótką chwilkę się zupełnie zawiesiłam, zapomniałam o sobie i o tym wszystkim i dałam się prawie wciągnąć w kołowrotek mneij lub bardziej nieświadomego porzucania samej siebie. No ale na szczęście, i może powinnam tu być wdzięczna F., na szczęście zostałam ocalona. Ktoś zatrzymał mnie w odpowiedniej chwili i zorientowałam się, że spadam. 

Ale tak, było mi to potrzebne. I jak za każde doświadczenie mniej lub bardziej bolesne, jestem wdzięczna i za tę lekcję. Szanuję ją i wierzę, że czegoś mnie nauczyła. I za ten moment zatrzymania spadania jestem wdzięczna jeszcze bardziej. Choć go nienawidzę jednocześnie i boli jak cholera - jestem wdzięczna. Bo wiem, że tak naprawdę mnie uratował.

Więc uśmiecham się, choć jeszcze trochę smutno, chowam mrzonki pod poduszkę, bo -


pora wrócić do życia.


That was


it.

Niebezpieczne związki

Dziś będzie o związkach. Nie tyle tych niebezpiecznych co faktu, że owe każde niebezpieczne chyba są.

Myśl przyszła do mnie kilka dni temu, podyktowana trochę przesadzonym, nieporozumianym rozczarowaniem. Rozczarowanie odeszło w niepamięć, nieporozumienie sie wyjasniło i zrozumiało, ale myśl pozostała.

Czy związki w ogóle mają sens? I przede wszystkim: jak się je właściwie robi??

Siedzę sobie dziś przed komputerem, relaksuję przy Jeziorze Marzeń (a co!) i myślę sobie o tym, że samemu jest przecież znacznie wygodniej. Lubię moją niezależność, lubię mój czas taki jakiego chcę, okazuje się, że nawet lubię moje pojedyncze obiady choć myślałam, że wcale nie lubię. Lubię być wolna. Wychodzić, gdzie chcę, z kim chcę, robić, co mi się podoba i nawet nie przepuszczać przez głowę myśli, że komuś może to się wydać głupie, nieładne, nie na miejscu. Tak, lubię moją niezależność.

I jak to teraz połączyć z życiem, czy może raczej - jak wcielić w życie nie samemu tę niezależność i wolność. Czy to w ogóle możliwe?
Jesteśmy tak dziwacznie skonstruowani. Sami sobie świetnie radzimy, fruwamy niczym latawce na wietrze, a jednak zżera nas samotność. Samość nam nie wystarcza.
A gdy już mamy te połowy, te ramiona przy sobie - czujemy się zniewoleni.

Normalnie popieprzone. Lampa w podłodze inaczej.

I co?

"Najlepiej byłoby zwariować." /Konwicki/


Saturday, June 23, 2012

Sen nocy letniej

Więc jesteśmy na jakiejs plaży z F. idziemy na poranny spacer czy coś i przy schodkach do rezortu hotelu czy co to tam było potykam się jakby na piasku i siadam na ziemi. Nie chce mi się wstać i tak sobie siedzę, piasek jest jakiś taki wysoki, głęboki, łatwo wsiąkający i dystans między mną siedzącą, a F. stojącym jest bardzo mały. Rozglądam się po plaży. Ktoś gdzieś coś tam robi z jednej strony. Z drugiej spostrzegam nagle bardzo ciekawe zjawisko - latawiec zrobiony z ogromnej ilości papierowych samolotów odrzutowców, smiesznie posklejanych jakoś ze sobą. Latawiec leci przez chwilę nawet nieźle, po czy kieruje się w dół i opada łagodnie na piasek. Ale nie na zasadzie spadania, lecz kończenia lotu. Mówię do F.: "Patrz, ale czadowy" lub coś w tym stylu. I to fajne uczucie jakiejś błogości. Schodkowej?

Już dawno nie miałam tak miłego snu. Snu, który uspokaja i relaksuje. Snu, po którym pozostaje to niezwykle miłe uczucie. Taka odmiana w porównaniu do ostatnich nocnych przygód dzielnej Iwony z pod Chicago.

I przypomina mi się zdarzenie z mojego życia, które choc przeszłe, symbolizuje jakieś małe fajne szczęście - chwila, gdy K. narysował mi dłoni :-) i uśmiechałam się nieustannie przez kilka dni.

Rozmyślam coraz częściej
od pewnego wieczoru
że chyba moje szczęście
jest zielonego koloru...
/Broniewski/


Tuesday, June 19, 2012

Detoks trwa

Drugi tydzień detoksu. Ugh, jak to mawiał zawsze P. Jestem słaba, śpiąca i żołądek doprowadza mnie do szewskiej pasji. Każde jedzenie boli, ba, nawet woda boli piecze i powoduje, że czuję się jakby całe moje wnętrze przełykowo-żołądkowe było jedną wielką niegojącą się raną.
Detoks wypruwa z emnie całą energię. A energii przecież powinnam mieć teraz całe morze, i trochę jej mam, nawet dbam o siebie i o kuchnie, aż dziwnie, ale do pracy... do pracy nie mam kompletnie energii. Na samą myśl czuję ból całego ciała, senność, słabość na miarę gorączki. No ale to przecież właśnie codzienność detoksu.

Siedzę sobie w pracy. Zaraz przyjdzie szefowa i się zacznie. Ból pracy w otoczce bólu wyrzutów sumienia. Że nie mam siły do pracy, a ona tak bardzo na mnie liczy. Czy mi to przejdzie? Czy odejdzie? Już aż jestem zmęczona tym zmęczeniem i nic nie mieniem siły na.

No, ale koniec jojczeń i narzekań. Robiłam to już tyle razy, dam radę i teraz. Zresztą przecież najważniejsze jest i tak tylko to, że...

że F.


Sunday, June 17, 2012

Niepewność

Pisząc ten tytuł odrazu nuci mi się Grechuta... ale nie, nie będzie o przyjaźniach czy kochaniach, nie będzie o gruszkach na wierzbie. Będzie na poważnie dziś. Z pytaniem, może retorycznym, na początek:
Czy niepewność, to wstrętne uczucie, którego nikt nie lubi, uczucie bycia na jakiejś huśtawce, niepewność czy dla kogoś jesteśmy ważni czy ot tak średnio czy wcale - więc czy ta właśnie niepewność wynika z niskiej samooceny, czy może z "pola popisu" nazwijmy to umownie, tej drugiej osoby?
Chodzi mi to po głowie i wciąż zastanawiam się, czy to ja tak to buduję, czy to świat buduje się dookoła mnie. I nie wiem. A może obydwie opcje. A może jeszcze jakaś inna.

Niepewność bywa jednak czasem nakarmiona. Wynagrodzona spokojem i relaksem. Takim relaksem, jakiego właściwie nie umiem zastosować na codzień. A może tylko mi się tak wydaje.

Tak czy siak, mam nastrój na piosenkę, o taką:


Tuesday, June 12, 2012

ZE ZŁOŚCI

Kochałabym cię (psiakrew, cholera!),
gdyby nie ta niepewność,
gdyby nie to, że serce zżera
złość, tęsknota i rzewność.

Byłabymwierna jak ten pies Burek,
chętnie sypiałabym na słomiance,
ale ty masz taką naturę,
że nie życzę żadnej kochance,

Kochałabym cię (sto tysięcy diabłów!),
kochałabym (niech jasna krew zaleje!),
ale na mnie coś takiego spadło,
że już nie wiem, co się ze mną dzieje:

z fotografią, jak kto głupi, się witam,
z fotografią (psiakrew!) się liczę,
pójdę spać i nie zasnę przed świtem,
póki z grzechów się jej nie wyliczę,

a te grzechy (psiakrew!) malutkie,
więc (cholera!) złości się grzesznik:
że na przykład, wczoraj piłam wódkę
lub że pani Iks - niekoniecznie.

Cóż mi z tego (psiakrew!), żem wierna,
taki, co to "ślady po stopach"?...
Mój miły, minął październik,
mój miły (psiakrew!), mija listopad.

Mój miły, całe życie mija...
Miły! miły! - powtarzam ze szlochem...
To mi życie daje, to zabija,
że ja ciągle (psiakrew) ciebie ---

/przerobiony Broniewski/

Sunday, June 10, 2012

Głupi detoks

Nie cierpię detoksu. Cokolwiek nie zrobię, nie zjem, nie wypiję, czuję się jak na kacu, głodzie i w stanie grypy jednocześnie. A w pomieszaniu z centrowaniem na kole 3 kilogramów czerwonej gliny (wyzwanie talerzowe) wyszło podwojenie ogólnych efektów. Jakkolwiek uśmiech B. zasłonił wszystkie efekty i symptomy, słabości i te inne. Tęskniłam za jego zielonymi oczami.

I co teraz zrobić ze sobą. Tyle pracy, tyle planów, chęci różowych, nawet rower pałęta się gdzieś po głowie, a sił zero i piorunujący ból żołądka rozkłada mnie w istocie na łopatki.
Ale tak właśnie się płaci za złamanie diety.

Niezwykle ciekawe doświadczenie życiowe za mną. Strzelanie z prawdziwego najprawdziwszego pistoletu. 30 razy. Wciąż jeszcze nie mogę w to uwierzyć.

A rosyjskie klimaty trochę mnie konfiuzują. Czy coś przegapiłam? Czy coś się zmieniło? Czy jednak nie powinnam się czuć równouprawniona i zostawić pewne decyzje po drugiej stronie?
Nie wiem. Jest mi głupio. Bardzo głupio. Ale przecież i tak w to nie bardzo wierzę, i tak mi w zasadzie nie zależy, więc nie ma sensu się przejmować czy zastanawiać. Lepiej wezmę się za oliwienie roweru.

A na koniec jeden z moich ulubionych. Bo tak bardzo moich?


To moje
dusza wiatr drzewo
to moje
zielone kałuże oceanów
Wyciągam ręce:
chodźcie do mnie
drzewa koty wiatry
kałuże
chodźcie moje
okna dusze zwierzęta
no

A czyja jestem ja
gdzie pójdę



Friday, June 8, 2012

MORZE

Tęsknię za snem gęsim
za smyczkiem dłoni Pana Boga
którym rysuję
struny zeszytów
tęsknię.
Za wiatrem ciepła tęsknię
słonkiem odpoczynku
Oczami na radosny ranek
zamiast poniedziałku
Poniedziełek
jest nagle pretensjonalnie uparcie
wścieczonym o nieee

Tęsknię.
Za Małyszem w kieszeni
piórem za uchem
uśmiechem
zwyczajnym spokojnym uśmiechem

I za morzem tęsknię.
Czasu.

Wednesday, June 6, 2012

JetLag

Powieki lekko zsuwaja mi się na oczy, senność, acz delikatna, przytula mnie lekko ale nie chce mnie porwać w czeluście łóżkowe. I ta nieśmiałość podoba mi się i bawi mnie. Ranki o 6 godzinie, kawa prawie niepotrzebna wtedy a kiedy indziej - tak właśnie mniej więcej przechodzę mój jetlag bardzo umiarkowany.

Trzy tygodnie w Polsce oderwały mnie gdzieś, porwały w zupełnie inną rzeczywistość. Przez trzy tygodnie w Polsce czułam się jak za dawnych chyba czasów. Choć tymczasowość codzienna nie dawała mi spokoju. Jakie to głupie, nie umiem w ogóle przeżywać wakacji, relaksować się zwyczajnie. Czuję się dziwnie i jakby we śnie oderwana od codzienności. I zastanawiam się, czy to tylko ja, czy ludzie tak ogólnie się czują na wakacjach.

Szkoda, że nie można połączyć dwóch drogich światów. Wybory zyciowe są naprawdę nie fair.

Tymczasem w powietrzu małe i duże wzloty. I włosy rozwiane, i myśli rozwiane. Za bardzo, za mocno, za daleko. Chcę je uspokoić, ale czy się da? I czy tak naprawdę chcę? Celuję w pięć srok na raz i pewnie jak zwykle z żadnej nic nie wyjdzie, ale przynajmniej sobie poceluję. Przynajmniej kiedy wreszcie wygrzebię się z tego jetlagu, bo właśnie moja buzia otwiera się na rozmiar słonia albo hichopotama.

Tęsknię. Czy można tęsknić zanim się kogoś zna? Tak, można, robiłam to już nie raz. To nie prawdziwa tęsknota, tylko taka wymyślona, Poświatowskiejska, ta co się lubi wspinać po poręczy uśmiechu i tak dalej... ale co tam. Ważne, że właśnie tak cudnie miła i aksamitna...

A teraz już pora na dobranoc bo w moim organiźmie trzecia w nocy... i na nic tłumaczenia, że tak naprawdę jest dopiero 8...