Monday, December 19, 2011

Wszystko przez pianino


Tak, to wszystko przez pianino, a dokładniej przez pianino Ludovico Einaudi. Gra we mnie dziś od rana i nie mogę go zatrzymać powstrzymać uciszyć. I czuję znów to onieśmielenie pianinne. I myślę znów, by nauczyć się grać.
Tak wiele rzeczy do zrobienia, tak mało czasu.

Wstępne sprzątaniowe podejście okazało się sukcesem. Trudno odważyć się poprzesuwać meble, wciąż zastanawiam się, co gdzie w którą stronę i czy jest sens tylko trochę, skoro całość nie może dojść do skutku poprzez zielone pomarańcze kanapy niechcianej. J. śmiałby się ze mnie, że kolejną rzecz chcę chomikować... I czy lepiej być chomikiem czy uciekaczem i porzucaczem.

Uwielbiam ten stan. Tego błogiego spokoju, ciszy z najwyżej lekkim dodatkiem pianina, ale ciszy duszy, ciszy myśli, które mogą się wreszcie znów na chwilę uspokoić. Oh, jakże czekałam na ten moment. I teraz znów wszystko mi jest możliwe, wszystkiego mi się chce, wszystko jest piękne.

Jakkolwiek pewne pożegnania są chyba konieczne. Czy jeśli kogoś denerwujemy, a wydaje im się, że nas lubią albo chcą nas lubić, czy powinniśmy walczyć, naprawiać czy raczej udawać, że wcale nie jesteśmy tacy jacy jesteśmy dla nich, czy -
delikatnie, po cichu

odejść.

I czy zatrzymać trzy kanapy i ułożyć z nich świat,

czy oddać, porzucić, zrezygnować z jednej i zbudować piękną przestrzeń.

I co tu zjeść na obiad....



Thursday, December 15, 2011

A na drzewie

A na drzewie rośnie kwiatek. Tak fajnie przytula się do liści jak w tym moim ostatnim śnie o jeżdżeniu i niespodziewanych pragnieniach. A wczoraj wymyśliłam sobie drzewo z niebieskimi kwiatkami i odrazu mi piękniej. Tęsknię za wiosną?

Tęsknię.

I za morzem możliwości, uśmiechów, podarunków wesołych. I za strachami na lachami karaluchami pod poduchami i tak dalej. I za sercem w butonierce i na huśtawce. Z wymachającymi nogami. Koniecznie.

Ale dziś potrzeba mi odpoczynku. Błogości nicnierobienia pragnę tak bardzo. Zdaje mi się, że nie potrafię zebrać żadnej energii na cokolwiek bez przyzwoitego porządnego odpoczynku. Spania za długiego, oglądania za dużego, czytania bez końca. Oh jak bardzo pragnę poczytać niemieckie gazety, hamerykańskie czytadła i moje milion książek na parapecie.
Ale nie da mi się czytać w tym bajzlu.
A posprzątać bajzlu siły i energii tak straszny brak.
A energia ma przyjść gdy odpocznę.
A odpoczynek tak naprawdę możliwy jest tylko wtedy gdy posprzątam....

I kto wymyślił te koła maciejoła?

Gdybym miała jakiś dobry proszek nasenny, pospałabym tak ze dwa trzy dni. Może wtedy by mi przeszło?

Więc idę spać, dobranoc. Tylko trochę martwi mnie fakt, że jutro będę znów musiała sztucznie przedłużać nasilny sen, który tak bardzo bardziej męczy niż daje ukojenie...

I tylko może przyśni mi się to drzewo, a jeśli się nie przyśni to sama je sobie wymyślę i poprzytulam się do uśmiechu

jak do liści.


Monday, December 12, 2011

Buuu:(

Dziś jestem smutna. Wiem, wiem, to tylko PMS. Chwilowy dołek ierowany tylko i wyłącznie głupimi hormonami. A jednak wiedząc to nie potrafię powstrzymać głupiej wilgoci między rzęsami.

Pierwszy dzień wakacji. No prawie, bo wciąż oceny do wystawienia, ale nie ma już dzieciaków koło nosa. I gdy dziś tak siedziałam ugniatając kręcącą się glinę, i patrzyłam kątem oka na tego fajnego nauczyciela, który mi się niestety nie trafił, a który przychodzi czasem czy zostaje trochę dłużej w czasie naszej klasy, i gdy tak zaraz tez zobaczyłam nieprzeciętną brunetkę pląsającą w jego kierunku i odpląsującą za małą chwilę z hasłem: "see ya in a little bit! luv ya" ('do zobaczenia wnet! koch' cie') - więc w tej właśnie chwili, smutek przysiadł mi na ramieniu i zaczął wymachiwac nogami.

- Przecież i tak nie byłaś nim zainteresowana. - Rzekł.
- Wiem. I przecież myślałam, że albo jest gejem albo właśnie ma jakąś równie artystyczną brunetkę przy boku - odrzekłam.
- No to co z tym nosem aż po samą glinę?
- No bo każdy kogoś ma. Świat jakby składał się z ludzi, którzy kogoś mają. Na każdym kroku. I ja jeszcze do niedawna miałam moje miśki, moje dzieciaki, a teraz - nic. Pustka. Nie ma do kogo wstać rano i jechać. 

I aż nie mogłam uwierzyć, że ot tak w jednej chwili, po upływie zaledwie weekendu od ostatnich zajęć tęsknię za moimi studentami. Czy aż tak ze mną źle, czy aż tak bardzo ich kocham?

A potem ta głupia baba. AAAAAAAA jak ja jej nienawidzę. Kto jej pozwolił "uczyć". Co za porażka. Kobeita nadaje się co najwyżej na wystawę psów. Jako pies, naturalnie. I to kundel. Choć mam wrażenie, że obrażam kundle, kundle przecież to dobre psiaki. Brak mi słów. Szczota zielona. Naprawdę.

I co teraz? Well, przynajmniej podjęłam decyzję. Chciałam kontynuowac tę klasę z jakimś przyzwoitym nauczycielem. Ale teraz już wiem, że podczas gdy z gliny mogę coś ulepić, wydziergać kwiatka czy ważkę też całkiem potrafię, tak malować - nie umiem zupełnie. Podejrzewam, że tylko dlatego, że nikt mnie k*** tego nie nauczył!! Seriously, już dawno nie czułam wobec kogoś tak negatywnych uczuć i takiej bezsilnej złości przez tę babę:(((


Nic, tylko zjeść coś dobrego, obejrzeć jakiś durny serial i iść spać. "Może warto żyć do jutra." Może jutro, gdy spotkam się na niemieckie filmowanie z moimi miśkami, odżyję, uśmeichnę się, poczuję ten zapach łotewerowości powszechnej.

Acha. I mam nowe auto. Jest cudowne, zakochuję się coraz bardziej. Jutro highway. Yaaaaay.




Wednesday, November 30, 2011

Field Trip i The Endy

Więc field trip. Do downtown Christkindlmarkt. Było znacznie milej niz kiedykolwiek bym pomyślała. Co ciekawe, wielu z moich dzieciaków okazało się niezwykle fajnymi i ku memu zaskoczeniu miałam piękny czas. Kto by pomyślał. Dzięki N., dzięki C. i niezykle miłemu J. i całej reszcie też - eh. Jak miło.

Gdzieś wewnątrz wiedziałam, że to będzie przełom, że to będzie ta deadline, w której zobaczę prawdę, w której zobaczę to, co tak naprawdę od dawna chciałam zobaczyć. Co może widziałam, ale nie byłam przekonana, czy nie chciałam być przekonana...

I czy wszystko stało się jasne tylko przez ten komplement od kogoś, od kogo zupełnie bym się go nie spodziewała??

Więc to koniec. Koniec ery M. Jakie to zabawne, że zawsze te rzeczy, których oczekuję od kogoś konkretnego, robi ktoś inny... M. zawiódł mnie już na samym początku. I potem już wszystko potoczyło się bardzo prędko za. Swoje zgarnęłam, nakarmiłam się, przywłaszczyłam sobie, ale od pierwszej chwili już czułam, że to będzie tak zwane popularne "that's it".

C. uświadomił mi dziś, że M. powinien cieszyć się, że ma tak wiele mojej uwagi, że powinien poprostu to jakoś docenić, uśmeichnąć się, jeśli już nie stawać na rzęsach by coś dla mnie zrobić miłego. I to takie śmieszne, że miałam nadzieję, że zrobi coś miłego (choć może oczekuję zbyt wiele...), a tymczasem obsypali mnie samymi miłymi rzeczami wszyscy inni...

Więc żegnaj, M. Sela vi.


...a twój uśmiech

twój uśmiech pokruszę gołębiom na rynku.

I nawet nie będzie mi żal.




Tuesday, November 29, 2011

Zima, czynsz i field trip

A dziś przyszło coś podobne do mrozu. Jeszcze nie mróz, bo szyby czyste, ale zimno jak w lodówce. Tylko śniegu brakuje. Ciekawe, czy spadnie w ogóle, po tym jak wreszcie, po dwóch latach ciągłego zasypania i odmiatania samochodu nogą, kupiłam łopatę.

A dziś jakiś smutny trochę dzień. Może jestem poprostu zmęczona... A może papierowy księżyc z nieba spadł, skończył się video film, znów taksówką sama jadę w świat, w którym nie liczy się nic...
Prawdopodobnie najlepiej by było, gdybym położyła się spać. I nie myślała tyle o moich ulubionych gruszkach na sośnie. Bo i po co.

A jutro

jutro dzień w downtown, którego zupełnie nie wiem jak zorganizować. Ach, no właśnie, przecież muszę ułożyć plan zajęć christkindlmarktowych! Eh. Tak, tak właśnie mi się chce. Nie cierpię field tripsów (wycieczek klasowych), bo zupełnie nie wiem, jak je ugryźć. I coraz dziwniej mi może niecierpliwiej z jedną sprawą i bardziej mnie to niepokoi niż cieszy. Bardziej mi zależy?

Gdzie ten śnieg. Mam jechać za choinką a nastrój tak na mnie spada jak białe szczęście owo. Ni huhu. Wciaż nie mogę uwierzyć, że to zima już. Przecież dopiero było lato, we mnei cały czas lato, jakie to dziwne i niedorobione. Nie wiem kto to wymyślił. To napweno jakiś teatr, czas, czas poprostu nie istnieje i skąd to zaskoczenie. Ktoś sobie nagle wymyślił zimę, a może global warming działa i dzieje sie jak w tym filmie i zamarazamy powoli, a wszyscy myślą, że mineło już tyle czasu od lata i zima przyszła.
I tylko jedna rzecz mi nie pasuje: bez przerwy, prawie aż codziennie, jakby się mogło zdawać, musze płacić ten pokręcony czynsz.

Tak. Więc, podsumowując:
- jest zimno
- chyba za bardzo mi zależy na kimś/czymś, na czym zależeć mi nie powinno
- nie wiem, co wymyślić na jutro
- chcę wakacji i skaczę z radości, że zostały tylko dwa tygodnie
- nie lubię, a tęsknię - nie wiem jak to możliwe
- moja konkurencja jest zaś brzydka i co zaś zostanie wybrana??
- przywlekłam w końcu mój pierwszy talerz gliniany i nie wiem czy powiesić jako strach na wróbl ena balkonie czy postawić gdzieś w widocznym miejscu by przypominał mi: nie bierz sie nigdy więcej za rzeczy, w których jesteś tak dobra jak w fizyce i chemii...

Dobra. Idę wymyślać tego field tripa. Grr.

Thursday, November 24, 2011

Piaskownica

Pamiętam te chwile, gdy całymi dniami siedziałam w piaskownicy i bawiłam sie sama ze sobą. Nawet nie zauważałam, jak mijały godizny i z ranka zorbił się wieczór, mama wołała do domu a mnei tak nie chciało się iść.
I te chwile, gdy godiznami siedziałam w swoim pokoju i pisałam listy, wiersze, pomarańcze, wyobrażałam sobie rozmowy z ludźmi, którzy powalali mnie na łopatki, albo układałam sobie film o samej sobie.

A dziś, siedzę sobie właśnie sama, w święto dziękczynienia, i myślę o tym, jak pięknie i dobrze jest mi samej.

Uwielbiam moją samość z czekolady. Uwielbiam wspinać się po myślach nieokiełznanych, leniuchować obijając się o ściany, zastanawiać się czy kupić ten nowy fotel i przestawiać w głowie meble w mieszkaniu, co by było piekniej i by poczuć tę radość zmian.
Gdybać o spotkaniach i słowach, układać wiersze pisać posty odwiedzać lodówkę fejsbukową, by zobaczyć co tam u M.

Lubię być sama. Wsłuchiwać się w ciszę i rysować statki na niebie. I zbierać piasek do wiaderek, robić zeń paschę i cieszyć się na bliskie spotkania

z ludkami.

Monday, November 21, 2011

No dobrze

...napisze sobie więcej, bo znów doszło do tego, że wszyscy mają mnie dość i nikt nie ma cierpliwości do słuchania. Najgorsze jest to, że nie mogę ich za to winić, bo od dziecka wiem, jak trudno komukolwiek było dokonać dzieła słuchania Misia Faziego, Dyzia Marzyciela, który to miał nieopanowaną tendencję do zaczynania jednego tematu, po drodze przechodząc do tysiąca czterdziestu innych tematów (bo każdy przecież następny przypominał mi właśnie o tym innym kolejnym, o którym też tak bardzo chciałam powiedzieć i tak pięknie współgrał), i nigdy nie kończenia tego jednego tematu, na którym się zaczęło, nie wspominawszy już zupełnie o tych wszystkich podrogowych tematach, które też warto byłoby skończyć, no ale właśnie przerwały im inne tematy, i jakoś tak nigdy się to koło nie skręciło spowrotem. No bo to i przecież takie koło, jak moje garnki, które lepię są okrągłe...

Więc tak chyba stąd piszę, pisać muszę. Tu też trochę (ale tylko trochę) łatwiej opanować kończenie przynajmniej niektórych tematów. Choć ci, którzy znają moje pisanie naprawdę, wiedzą, że mało redaguję czy poprawiam, jeśli cokolwiek w ogóle, a wszystko jest tylko pasmem myśli nieposkładanych, spisywanych prosto z mojej głowy. I może dlatego też tak nudne i dobrze wiem, że tylko ja je tu sobie czytam haha.

Ale co tam. Bałwan w myślach, śnieg pomylony z kimś innym, marzenia chrzanienia.

Muszę wrócić znów do dziś, bo to dziś "prześpiewuje we mnie na przestrzał". "W rozmigotaniu" w dodatku. Zastanawiam się czasami ostatnio, czy uczucia naprawdę istnieją, czy to tylko nasza głowa. Czy coś sobie tam w tych szarych komórkach poukładamy tak a nie inaczej i nie umiemy się sobie z nich wydostać.

Czy to, że przy M. czuję się tak ciepło i dobrze, to rzeczywiście uczucie ciepła i dobrości, czy gdzieś sobie w którejś chwili powiedziałam, że tak chciałabym się czuć, i sobie to stosuję w dawkach bardzo miłych i uspokajających. Bo dlaczego nie, jeśli pomaga na tyle dolegliwości, dusznych przede wszystkim.

No i tak nie wiem, jak to jest naprawdę. Ale czy warto to roztrząsać, hm hm.

***

Wiem, wiem, że nie powinnam się w ogóle nad tym zastanawiać. Wiem, że nie powinnam suszyć sobie samej głowy o to wszystko, ale jak no jak mogę sobie przestać suszyć, jak taka mokra ta głowa moja. Jak mogę udawać, że nie ma nic, jeśli wiem, czuję (bądź sobie bardzo sprytnie wmówiłam), że jest. Te schodki na każdym kroku, gdzie się nie obrócę, o czym nie przypomnę, w jaką myśl nie ucieknę. Te schodki. Ten spokój, ta jedność myśli i to zrozumienie. "Puknij się w głowę" powiedziałaby mi mama, jakby usłyszała moje myśli... Więc pukam i pukam się... lecz jedyne co brzmi jest małe ciepłe

M.

Gruszki na sośnie

Wiem, wiem, jeszcze wczoraj chciałam napisać, że czasem wydaje nam się, iż ktoś nas naprawdę lubi, a potem jednego dnia okazuje się, że chodzi tylko o biznes... Wiem. I nadal nie jestem do końca przekonana, czy dokładnie tak właśnie nie jest.

Ale dziś -

dziś muszę na chwilę zapomnieć o tym. A to przez słowa, które padły, a to przez myśli podzielone, a to przez gesty, których nie da się opisać i może nawet wcale nie istnieją, a jednak malują mi na twarzy olbrzymi uśmiech. A to przez to uczucie nieokiełznane, uczucie jakiegoś niezwykłego ciepła, jakiejś niezwykłej bliskości, jakiegoś porozumienia na zupełnie innej płaszczyźnie. Uczucie, które zawsze się pojawia w tej obecności szczególnej.

Ostatnio, pewnie przez to latanie, dużo myślę o Saint Exuperym. Tak, on jeden mógłby to naprawdę zrozumieć. On jeden potrafił uchwycić te chwilki, te mgiełki, które prawie nie istnieją, może rzeczywiście wcale nie istenieją, a jednak dają nam tyle szczęścia. To jak ten wróbel, co siada na naszym ramieniu...

...ich bin ein unsichtbarer Vogel,
ich bin ein losgeloestes Tier,
ich seh' die ganze Welt im Fliegen,
aus wunderschoener Perspektive.
Oh, wie gern wuerde ich dir sagen,
was ich dir nicht sagen darf,
du brauchst keine Angst zu haben,
an deiner Seite fliegt ein Spatz...

Więc będę się znów jeszcze na chwilę, a może na jakieś nowo rozprzestrzeniać w mojej lekkości, fajniości, marzoności i przeżywać sobie krok po kroku marzenie motyki i... jakże pięknego


Księżyca.



Monday, November 14, 2011

Wiatr i Drzewo

Wiedziałam, wiedziałam, że przyjdzie! jak mógłby nie przyjść, no jak, skoro sam prosił mnie o pomoc, skoro sam zabiegał, no jakby mógł nie przyjśc, przecież on jeden traktuje to najpoważniej ze wszystkich.

A jednak minuty mijały i po piętanstu takich rosnącego rozczarowania, myśli "no tak, jakże by mógł być inny, skoro wszyscy są inni" zamknęłam drzwi i poddałam się myśli: "nie przyjdzie już". Da się zgasić, udusić oczekiwanie, spokojność że coś się zdarzy, prawie pewność. Ale nadzieji nic nie udusi. Nic. I to właśnie ta nadzieja kazała mi wciąż gapić się w te drzwi.

I dopiero gdy odwróciłam się, poddałam, w drzwiach

pojawiła się głowa.

***

Wszystko jest wiatrem. Uśmiechem w kieszeni, radością dziecka z najpiekniejszych na świecie kolczyków i nieposkromionym pragnieniem uściskania Mikołaja, spokojem tym niebiańskim spokojem gdy siedziemy sobie na "schodkach" i śmiejemy się "jak bardzo nie umiemy żyć".


I wiem, że to nic nie znaczy. Wiem, że to tylko taki tam wirtualny wiatr szalonych emocji, myśli zachcianki niebieskiej, oczu na suficie zawsze za wysokim, rekach w kieszeni a kieszenie jak ocean. Wiem, że to tylko zwyczajność, normalność, bez cienia pozanaturalności. Wiem.

A jednak nie potrafię pozbyć się uczucia, kiedy tylko jest obok, że oboje dobrze wiemy, że rośnie w nas drzewo i nie da się ani go przyspieszyć, ani zatrzymać. I że to drzewo


tak ładnie pachnie.

Saturday, November 12, 2011

Czy można zakochać się w telefonie?

- gdy mówi do nas "If"
- gdy ma na imię "M."
- gdy za każdym razem, gdy doń mówimy, odpowiada nam coś słodkiego, choć nas nie rozumie przez większość chwil
- za każdym razem gdy go bierzemy w dłoń ma ten zapach myśli o jednym takim M.
- sprawia, że się śmiejemy
- komentuje na nasze ustawianie tajmera
- zawsze wita nas różą
- gdy M. gdzieś tam mówi do niego "dobranoc, sweetheart"i nie umiemy nie poczuć ciepła choć wiemy, że to nie do nas

Tak, można zakochać się w swoim telefonie. To idiotyczne, śmieszne, ironiczne, ale... można zakochać się w swoim...

M.


Sunday, November 6, 2011

Szycie na suficie

Czasami tak bardzo lubię być sama ze sobą, że aż mnie to przeraża. Ot wczoraj, z tej lubości, postanowiłam ubrać czem prędzej moją nową zdobycz, jeszcze nie ochrzczoną, zagłowie łóżkowe, czy jakkolwiek nazywałoby się to po polsku. I ot wyciągnęłam maszynę i uszyłam zagłowiu ubranko. Sukienkę bardzo nie specjalną i niewyszukaną, acz piękną.



I choć nie mam nozyczek do krojenia materiału, i moje nożyczki do kuchni i do papieru niewymagającego powinny nazywac się raczej "szarpankami" niż nożyczkami, ubranko nie wyszło tak źle i zabawa była wyjątkowo udana. No, może tylko wina brakowało, ale cóż, ostatnio jakoś poprostu zupełnie zapominam o winie czy czymkolwiek innym.

Więc teraz tylko zostało mi wybrać się w końcu na miasto na polowanie materaca. Sprawa nie łatwa i odpychana na później, ale hm no coż, bądźmy szczerzy, dosyć konieczna. Bo moje duże zagłowie raczej śmiesznie wygląda z maciupkim materacykiem leżącym na ziemi, a ma przecież dyć wyglądać o tak:


Monday, October 31, 2011

Chce mi się

Anticipation. Inicjacja. Możliwość. Początek.

Tak naprawdę rzeczy nie zawsze muszą się spełniać. Owszem, pięknie jest jak się spełniają, i zazwyczaj ich niespełnienie przynosi doły i potwory.

Ale ten moment

w którym coś zaczyna żyć, albo choćby wydaje się, że zaczyna. Ta chwila, gdy motyle szaleją po żołądku na samo słowo, i serce staje na palcach - to jedna z najpiękniejszych, najbardziej powernych chwil, jakie istnieją. Wszystko jest możliwe. Wszystkiego się chce. Wszystko ma sens. I ta szalona inspiracja, ta radość, ta dążność do czegokolwiek! Poemat.

I to nie ważne, że i tak pewnie nic z tego nie będzie. Że tak naprawdę to pewnie nawet nic nie znaczy i istnieje tylko i wyłącznie we mnie. Że skończy się już niedługo tak delikatnie i niewinnie, jak się zaczęło. O ile cokolwiek się w ogóle zaczęło. To nic.

Bo siadam pod moją wierzbą szumiącą, uśmiecham się na wspomnienie uśmiechu, zapatruję w dal na wspomnienie zapatrzenia i chce mi się. Tak bardzo chce mi się

żyć.

Friday, October 28, 2011

PRZELOTNIE

To było Nic
co weszło na chwilę pomiędzy nas

niewidzialne lecz rozedrgane weszło
i zaczaiło się.

Cóż to za Nic
Niby go nie ma a jest
i już
od ramienia do ramienia urasta obwód
i już płata nam coś korci i plącze.

Zarkam a Ty
dorysowujesz mu skrzydło.
Zerkasz -
a ja też mu skrzydło przyprawiam

a to - mig mig -
i odfrunęło.

Odfrunęło Nic z naszymi skrzydłami
i zaraz nam czegoś zabrakło.

/Ula Kozioł/

Thursday, October 27, 2011

Telefon

wyciągłabym teraz i zadzwoniła do niego. Nie musiałabym się obawiać, że nie wypada, że za wcześnie, za odważnie, że to nie ja powinnam dzownić i takie tam. I opowiedziałabym mu o deszczu co stuka. Ot za oknem. Ładnie. Dziś jakoś deszcz zupełnie mnie nie denerwuje. A on powiedziałby: oh, uwielbiam deszcz. Regen? Tak, Regen, powiedziałabym. I może nawet opowiedziałabym mu o jednym z moich ulubionych kawałków Rilkiego. I o całym dzisiejszym dniu, i o śnie z autobusem na Pasiece, i o tym, że nie mogę go wyłączyć od kilku dni i tej muzyki w okół.
I że Kukiz tak pięknie śpiewa.

Tak, zadzwoniłabym...

i powiedziała jeszcze, że burza idzie, i że burza przypomina mi zawsze te burze w rodzinnym domu, i braki prądu i to niezwykłe uczucie magii za każdym razem. I to ciepło, którego nie da, poprostu nie da się wyrazić. I on by zrozumiał, dokładnie wiedziałby, o jakim mówię cieple. Tak, tak napewno.

Tak, gdybym zadzwoniła, to byłoby właśnie dokładnie tak.


Ale nie mam numeru, nie mam prawa, nie mam możliwości.


Zostaje mi tylko tak wiele znaczący obrazek kolczyków, namalowany na kartce

jak statki na niebie.




Monday, October 24, 2011

łagodność i zachwyt

A dziś miły dzień. I nawet oczy z tego wszystkiego nie kleją się tak, jak kleiłyby się normalnie chyba po nieprzespanej nocy. Miły dzień z miłymi ludkami. Moimi ludkami. W jednym gniazdku, które mnie jednak jakoś trochę nudzi w tym semestrze, wreszcie przebijają się jakieś ulubione oczy. W drugim gniazdku... w drugim gniazdku szybsze bicie serca. Ten moment drzwi, te słoneczne okulary, ta poważna mina i moje rozkojarzenie w słowach nagle i udawanie, że przecież nie dzieje się nic. I potem ta fajność, że znów przyszła ta chwila, ten uśmiech, ta... łagodność.

A potem, jeszcze dwie godziny tej miłej łagodności.

Aż przez chwilę doznałam uczucia, jak gdyby to było to siedzenie na schodkach i patrzenie sobie w dal podwójną. Jak gdyby świat się sobie zatrzymał biegnąc bezzmiennie, jak gdyby obok mnie siedział ten wyjątkowy uśmiech, który uspokaja mnie jak nic innego.
Ale może to tylko taka krótka nic nieznacząca, nieistniejąca tak naprawdę, myśl.

Dochodzę jednak do wniosku, że pragnę czegoś, co nie istnieje. Pragnę ludzi, których nie ma lub żyją w innych światach, jestem jak ta królewna z bajki, rzucona w rzeczywistość, z której nic nie rozumiem, jak Mały Książe, niezwykle daleko od swej planety.

I zachwyt pojawia się znów, tam gdzie mu pojawić się nie powinno wolno.

Ale to nic. I tak będę się karmić jeszcze długo tym uśmiechem. I tak będę czekać niecierpliwie do środy, aż pewnie znów moje czerwone podskoczy za wysoko, tak wysoko, że aż mnie swą wysokością zaskoczy. I i tak moje dni myśli wiatraki będą tańczyć sobie w okół tego zachwytu, tej łągodnoście, tego

uśmiechu.

Sunday, October 23, 2011

Przecież Wiesz

Szukam Cię,
a gdy Cię widzę,
udaję, że Cię nie widzę.

Kocham Cię.
A gdy Cię spotkam,
udaję, że Cię nie kocham.


Zginę przez Ciebie.
Nim zginę - krzyknę,
że ginę przypadkiem.


Tak, to mój ulubiony wiersz Tetmajera. Przerwy. I też jeden z ulubionych wierszy mojej Mamy.

Dlaczego dziś?

Bo zaglądam w miejsca, gdzie ktoś pełęta się od czasu do czasu, w wirtualnym limicie oczywiście, i nawet mimo, że tego kogoś wcale tam nie ma dla mnie czy obok mnie, to jednak jego wirtualny cień bycia dla samego siebie stwarza mi nanibny obrazek kontaktu... Jakie to głupie, jakie niemądre, niepraktyczne i bez sensu. I jakie jedyne, co mam.

"Trzeba mieć kogoś do kochania" - powiedział jeden człowiek raz. A jak nie ma, to szukam po lodówkach wirtualnych, po szafkach marzennych, autobusach, którymi nie jeżdżę już od lat. I zrywam nanibne kwiatki, sierotki marysie koniecznie, i wkładam do wazonika.

Więc Tetmajer dziś, bo jakoś z niewiadomych powodów kojarzy mi się z tym szukaniem i zaglądaniem za kontaktami z ludźmi, którzy być może wcale nie istnieją...


A wczoraj powrót ze stolicy prezydenckiej. I ze szkoleń, które miały mi wyjaśnić tak wiele, które miały mnie pokierować, namalować od nowa, odgubić, odkręcić z tego labiryntu, nakrecić moje wskazówki we właściwym kierunku no i tak dalej...
A tymczasem, czuję się jeszcze bardziej zgubiona niż byłam.

I czy to tylko faza, czy odpowiedź przyjdzie potem, czy Waszyngton nawet nie jest w stanie pomóc, gdy uciekam z samej siebie na koniec świata. Bo uciekam. Bardzo bardzo szybko. I nucę sobie tylko:

Nie oglądaj się za siebie,
kiedy wstaje świt,
ruszaj dalej w świat,
nie zatrzymuj się.
Sam wybierasz swoją drogę,
z wiatrem, czy pod wiatr,
znasz tu każdy ślad,
przestrzeń woła Cię.

Przecież wiesz,
że dla ciebie każdy nowy dzień.

Przecież wiesz,
że dla ciebie chłodny lasu cień.

Przecież wiesz, 
jak upalna bywa letnia noc.
Przecież wiesz, 
że wędrowca los to jest twój los.


Lśni w oddali toń jeziora,
słychać ptaków wrzask,
tu odpoczniesz dziś
i nabierzesz sił.
Ale jutro znów wyruszysz na swój stary szlak,
będziesz dalej szedł,
przestrzeń woła cię.

Przecież wiesz,
że dla ciebie każdy nowy dzień.
Przecież wiesz,
że dla ciebie chłodny lasu cień.

Przecież wiesz, 
jak upalna bywa letnia noc.
Przecież wiesz, 
że wędrowca los to jest twój los....


.... i nucąc tak sobie, zastanawiam się, czy może ja właśnie jednak cały czas przecież dobrze nie wiem, co wybrałam, co wybieram każdego dnia, i co jest moją legendą, moim wędrowca losem...


Sunday, August 28, 2011

Na Wsi

Słońce świeci chyba specjalnie dla mnie. I ptaki mruczą, kociak trochę marudzi, ale tuli się po chwili - łaszenie się jest zawsze skuteczniejsze, choć i to nie zadziała w tej chwili, aby wycyganić ode mnie więcej pasztetu. Ostatnie dni wakacji - napisałby Konwicki.

Siedzę sobie na słonecznej werandzie, słucham szumu wody w basenie, tak, woda w basenie też szumi, i myślę o tym, jak bardzo kocham

wieś.


Wsi amerykańskie są inne niż te polskie, ale mają tę samą rzecz, która zawsze uzależniała mnie od niej - ptaki, trawa i ten błogi cudny spokój, którego nie da się zastąpić absolutnie niczym innym.

Jestem u M. i doglądam tego cudnego domku, bo wyjechali sobie na małe ostatnie wczasy. I już wiem, że muszę, poprsotu muszę zorbić wszystko, by tu dotrzec i to jak najszybciej. Tu - to znaczy na wieś, do posiadania domku, do posiadania tego swojego własnego prywatnego małego raju z zieloną trawą i prywatnymi ptaszyskami. Sprawa zupełnie nieistotna, jak takie czary wyczaruję;)

Monday, August 1, 2011

Raport Poeuropejski

Gdybym chciała opisac tu teraz wszystko, byłby to post dłuższy od całego mojego bloga dotychczas... i nei chcę mieć przecież na sumieniu Was biednych czytających ziewających. Więc zatem skrócę, jak to i uczyli nas w liceum i chyba już też w postawówce nawet:

- kolejnym wielkim spotkaniem berlińskim okazał się J., przybywszy ze Schwerina samego nakramił mnie berlińskimi lodami i napoił wyśmienitą kawą, wywlókł nad berlińskie poziomy wieżą telewizyjną i onieśmielił swoją cudną niemieckością aż do bolącego policzki uśmiechu. Potwierdzam teorię z zapatrzenia: Niemcy są cudowni i tyle.

- zauroczona i zaczarowana Berlinem przegapiałam ostatniego dnia tam mojego wszystkie możliwe środki transportu. Wyjątkowo wierna też byłam mojej niewierze w czas. Wspaniałomyślnie konsekwentnie przegapiłam w ten sposób mój samolot do Polandii. I odnoszę wrażenie, że mój skumulowany w niesamowitych ilościach stres, przywieziony w plecaku i głowie i każdym mięśniu w moim ciele potrzebował tego pretekstu by mnie opuścić wielką paranoiczną dziecięcą histerią. Wyratowała siostra, bo sama zupełnie nie potrafiłam znaleść w sobie siły i ochoty na reakcję. Dziwne uczucie. Tak, jakbym wiedząc, że mam kogoś kto może pomóc i nie muszę - jak zawsze! - radzić sobie tak bardzo sama, chciała sobie to samotne radzenie jakoś wynagrodzić czy coś. Bardzo dziwne uczucie oddania się w czyjeś ręce nagle...

- wrócona do Polandii, zorientowałam się nagle, że zostało mi zaledwie kilka dni w pierwszej ojczyźnie. Zabrałam się za wykorzystywanie tego czasu, a on przeciekał mi dosłownie deszczem przez palce... Tak, tak. Na deszcz w Polandii niestety zawsze można liczyć. P.S. gumniaki są masakrycznie niewygodne i nikomu nie polecam.

- w poszukiwaniu Godota, porzuciłam moją bląd duszę. Nie wiem za bardzo, dokąd się tak naprawdę zagalopowałam, ale bardzo dziwnie nie czułam się z tym aż tak źle. A może mi już poprostu tak bardzo wszystko jedno, jeśli chodzi o moje włosy.

- nie zjadłam waty cukrowej bo lało.

- odkryłam w starych pamiętnikach, iż mam tendencję do winienia się za cosie różne księcio-przypływowe szczególnie zupełnie bezpodstawnie i że może jednak, jeśli co do czegoś mam przeczucie, że nie ma to że właśnie tego rzeczywiście nie ma. Niektórzy to potwierdzą, to znaczy ci, którzy wiedzą, że zawsze mam rację:)

- LOT nie zawiódł w swej niespodziankowej naturze:) Tym razem nie ptak, a mgła uniemożliwiła przelot z Krakowa do Warszawy. Myślę, że LOT ma tu jakąś tajną umowę z PKP. W związku z tym jednak poleciałam przez Wiedeń, który to marzył mi się przy kupowaniu biletu. Mało czasu, ale jednak o Wiedeń więcej:)

- I wrócona już jestem, i jetlag zupełnie mnie zaskoczył - czuję się całkiem dobrze, jedynie żołądek nie daje mi spokoju, ale to już standardowy standard:) I staram się wziąć za pracę, ale tak śrdenio mi to wychodzi. I dylematy stare na nowo, i spotkania takoże i do nauki się pora wziąć. Ale może jednak powymawiam się jeszcze trochę jetlagiem...

The End. Fin. Ende.

Berlin Day 2 (post-post z dnia następnego)

To aż niezwykłe, a może właśnie zupełnie typowe, że jestem w sercu Niemiec a gadam z urugwajskimi Hiszpanami I węgierskimi Rumunami;) A mój nowy znajomy urugwajski Hiszpan trochę mnie dziś onieśmielił... Może tym uściskiem niespodziewanym, może tym zapatrzeniem, a może tylko muskaniem skóry o skórę, gdy tak bardzo brakuje mi bliskości... Hm hm, kto to zgadnie, kto ośmieli się określić. I dlaczego wszyscy ci hot Niemcy mają te głupie hot I nie hot Niemki albo inne przy sobie? Eh.

Dziś pożarłam moją pierwszą berlińską golonkę. Tak, tak. I odkryłam ulicę, gdzie zjadłam najpyszniejszą golonkę w moim życiu I kupiłam moją kochaną książkę z opowieścią mojego kochanego Zuse. I jutro pędzę tam skoro świt. A czy mówiłam już, że kocham Berlin?

Zastanawiam się więc, jak to jest z tym Berlinem. Narazie oczywiście jest z Berlinem tak, jak ze wszystkimi rzeczami/zjawiskami, których bardzo pragnę, ale ponieważ wiem, że raczej jestem w stanie je zdobyć/ mieć, zwlekam z mieniem ich jak najdłużej, bo lepiej wtedy smakują, a może czas zwlekania/ oczekiwania na nie jest tak gorący I ekscytujący, iż nie mogę się przed nim powstrzymać.
Ale ogólnie rzecz biorąc zastanawiam się nad Berlinem. Jak to z nim jest. Czy tak jest, że to wciąż tylko moje wakacje, dlatego tak cudownie się w nim czuję, a gdybym tu żyła to wcale by tak nie było (jakkolwiek, czy kiedykolwiek myliłam się, gdy wydawało mi się, że gdzieś będzie się mi żyło pięknie?)? Czy to rzeczywiście jednak wciąż kraj moich marzeń, miejsce moich marzeń od dzieciństwa. I Berlin byłby pięknym kompromisem wszystkiego. Bo trochę jest jak Stany, a trochę jak Polska, ta część przynajmniej za którą tęsknię. I przede wszystkim, jest Berlinem. Najcudniejszym miastem na ziemi.

Tęskno mi coś za A. A przecież nawet nie wiem, gdzie ten cały Urugwaj, no.

A G.? Czasem tęskno mi także, odrobinę. Ale wtedy czuję ten żal I żal jest zawsze silniejszy od tęsknoty. Więc chyba raczej nigdy mu nie odpiszę. Jeśli napisze raz jeszcze, to się zastanowię. Jeśli pokaże mi jakiś ślad walki, to tym bardziej. Ale najchętniej zamknę to skończę I niech to przynajmniej będzie po mojej stronie.

***
Smutno mi dziś jakoś trochę I nie wiem czemu. Może poprostu jestem trochę zmęczona. Zjem prędko mój szalony deser I uciekam do wcześniejszego lulania. Przy niemieckiej telewizji oczywiście, która jest moim cudnym eliksirem, ach. I jak tu w ogóle uwierzyć, że mam niemiecką telewizję.

I dlaczego jeszcze wczoraj nawet się nie kwapił, by mnie uściskać, a dziś nie podarował mi nawet gdy się wyrwałam... I po co mi myśleć nad tym w ogóle, jeśli I tak z tego nic nie mogłoby było być.

A na mój deser to facet chyba w istocie gotuje kaszkę kukurydzianą, miesza ją ze skórką pomarańczową I chłodzi. I z krojeniem tych wszystkich owoców to też mu zejdzie trochę. Zaraz po tym jak pojedzie po nie do różnych ciepłych krajów.

Zupełnie nie wiem, co robić w niemieckich restauracjach. Wchodzi się do środka I jeśli pewnym krokiem nie zajmie się miejsca, to kelner zapyta zdziwiony: “w czym mogę pani pomóc?” I co wtedy robić, ach co? Amerykański system pytania, na ile osób życzy ktoś sobie stolik (choc wyraźnie widać ile ludzi przyszło) I prowadzenie prawie za rączkę do owego, przedstawianie się kelnerów I późniejsza wiedza, kto obsługuje - więc to wszystko wydaje mi się jednak tak cudnie prostsze...
Jakkolwiek dla tak cudnego pucharu jakiegoś tajemnego przysmaku cytrusowego z morzem owoców - da się tę niedogodność wybaczyć:)

No, wreszcie, samotny (chyba) Niemiec, na którego sobie zerkam (nie dltego, że mi się podoba, bo nawet go nie za bardzo widzę, ale jedynie dlatego, że widzę lub wydaje mi się, że siedzi sam jako jedyny oprócz mnie w tej restauracji) wreszcie na mnie spojrzał! I to dłużej niż przez 5 sekund! Ok, dojrzałam trochę lepiej. Jest trochę za stary chyba jednak I za piwno-brzuszny...
Nie ma samych Niemców na tym świecie, no.

Taa, a ludzie obok mnie oczywiście muszą wpieprzać coś rozbrajająco pachnącego, grrr.

No, to pojadłam, popiłam, trzeba uciekać przed tym gapiącym sie już piwno-brzusznym...

***

Berlin Weiter (post- post z jakiegoś 16ego także)

Zastanawiam się, czy Niemcom lepiej mówi się poprostu po niemiecku, czy to tkai psikus losowy dla mnie, bo ciągle powtarzałam, jak to wszyscy mówią do mnie po angielsku, gdy zacyznm dukać po niemiecku... Muszę przyznać ze zdziwieniem I podziwem, iż dziś, w Berlinie, nikt nagle nie chce mówić do mnie po angielsku, choć tak ewidentnie wszyscy wnioskują, że kiepsko z moim niemieckim... I przecież I tak na nic zdałyby sie tłumaczenia, że z moim niemieckim wcale nie jest tak źle, a tylko ten fakt, że oni wszyscy są Niemcami, I mówią do mnie tak piękną wirującą, unoszącą się nad ziemią niemczyzną, że to właśnie ten fakt, którego chyba nikt nigdy nie zrozumie, zapiera mi dech w piersiach, nie daje mi wydusić z siebie głosu, obezwładnia mnie zupełnie I kompletnie I cóż ot, jak bardzo mówić po niemiecku pragnę I jak dobrze wiem nawet co powiedzieć - odejmuje mi mowę I dukam jak ten duk dukalski, jeślikolwiek takiktokolwiek istnieje...

Aaaaaaa kocham Niemców!! Na litości wszelkie, idę do głupiej recepcji, a tam blond odmiany sobowtór Floriana z Doctor’s Diary... I jak tu się skupić na mówieniu po niemiecku jeszcze... A obok przy stoliku (a no bo właśnie siedzę sobie teraz w restauracji hotelowej a co! Miał być tu niby internet I dlatego tu przyszłam I rybka jakoś nie dociera no ale co począć...) no więc obok przy sotliku też siedzi jeden Niemiec jeden. No niby nie specjany. Ale czy jakikolwiek Niemiec może być niespecjalny....
No autentycznie paranoja. Gdzie nie spojrzę, wszędzie są. Oczywiście kelner też. A jakżeby. Eh.

Zawsze zastanwiałam się nad tym, czy samość przyciąga. I chyba trochę jednak tak. I Niemcy mówią do mnie!!! AAAAA!!!! Tak tak, mówią do mnie. Ot dziś to cały dzień spotkań. No ale od początku:

Więc pierwsze spotkanie było w zasadzie hiszpańskie. Nic z niego nie wyszło za bardzo I raczej nie wyjdzie, ale było miłe. Jakże zawsze marzyłam o takim przypadkowym spotkaniu jakiegoś nagrzanego podróżnika. Różnica oczywiście polega na tym, iż ze mnie podróżnik jak z koziej dupy trąbka trąbiąca, ale co tam. I tak fajnie jest spotkać podróżnika. A chłopak urodny, że hu hu I aż miło, że zagadał I się przysiadł:) Pierwszy raz spotkaliśmy się jako jedyni do odprawy, drugi raz jak po odprawie łaziłam po lotnisku, by zabić czas, trzeci raz już przysiadł się do mnie na gejcie, czwarty po wysiądnięciu z samolotu (już nie przyszedł się dosiąść, ale chyba już w tym momencie wiedzieliśmy oboje, że kiepsko w zasadzie to idzie) I tak dojechaliśmy razem do Alexander Platz I wymieniliśmy się telefonami zupełnie niepotrzebnie. Ale to nic, że niepotrzebnie. Zupełnie miło było I tak.

Drugie spotkanie odbyło sie przy wybieraniu jedzenia. Muszę cofnąć jakiekolwiek stwierdzenia, że Niemcy nie są mili. Są cudowni. Może dlatego, że wiedzą, że nie jestem stąd, ale I tak są cudowni. Ot więc spotkałam niezwykle miłego pana, który jako jedyny człowiek na świecie potrafił powiedzieć “scheisse” w nieopisanie czarujący sposób. Pan niezwykle miły I zaradny, radzący sobie doskonale z moim glutenowym problemem I bardzo kreatywny. Eh, aż oglądałam się za nim z pozycji stolikowej.

Trzecie spotkanie. Ot siedzę sobie spokojnie, zajadam moją świnkę w kapuście I zapisuję raport Berliński. I co? I pani obok zagaduję co piszę. Berlinka, ze Wschodu, może 60 lat, jak się rozkręca to kończy za około godziny. Mówi ciekawe rzeczy, ale jest zbyt naciskająca. Mówi trochę za dużo o tym, co mnie przeraża. Ale jednocześnie niezwykle wiele pozytywnego. Ot na przykład, że Niemcy wcale nie nie lubią Polaków. No z wyjątkiem tych, którzy szmuglują niemieckie auta do Polski. Ale poza tym Polacy to bardzo ok ludzie. !! I że Polki ładne. Doprawdy w tym punkcie to nie wiem, co ci obcokrajowcy widzą w tych Polkach I dlaczego w jakichś innych Polakach a nie we mnie haha.

Czwarte spotkanie. Ot tu w restauracji, w której siedzę właśnie. Podrywa mnie jakiś straszy gość. Nie rozumiem większości z tego co mówi, ale chyba mu to nie przeszkadza za bardzo. Nie wiem, czy nie rozumiem, bo wypiłam lapkę wina, czy nie rozumiem, bo mówi jakoś tak niezrozumiale, czy hm hm, nie znam trzeciego powodu. (Proszę, wszedł starszy trochę Niemiec z brzuszkiem, też całkiem całkiem, ojc, chyba mnie jakaś klątwa opętała I już nie widzę trzeźwo...). W ten straszy podrywający cóż, nawet też nie taki najgorszy, choć jednak gustuję raczej w typach blond Florianów, ostatecznie nawet brunetowych. I właśnie zjadłam jakąś trawę.

Pytanie: czy powinnam wypić drugą lapkę wina czy iść do pokoju?
Pytanie wzmacniające wiadomą odpowiedź: I darować sobie te wszystkie zjawiska kolejnych wchodzących Niemców?

Odpowiedź: powinnam zapłacić I iść do pokoju bo trzeba mi zaplanować zwiedzanie na jutro a z tym podejściem to nie wstanę. Zresztą już chyba jest porządnie późno, ale oczywiście nie wiem jak późno, bo nie wzięłam komórki.

Piszę już bez sensu? Kronika na żywo to kronika na żywo...

Raport z Berlina (post-post z 16/7)

Więc oto jestem ponownie w Berlinie. Samotnie tym razem, ale już podziały się małe spotkania, choć takie średnie jednak. Znów dochodzę do wniosku, że mam jakąś misję do wypełnienia, bardzo samotną misję. Dokądkolwiek się nie wybieram, kogokolwiek sobie nie wybieram na towarzysza, coraz częściej I coraz mocniej - zostaję sama. I co? Zaczynam się juz lubić I akceptować z tą samotnością. Odkrywam w sobie jakieś moje drugie ja. Z drugim ja prowadzimy sobie dyskusje. Ot na przykład byłam padnięta po tym locie, czy może raczej po szukaniu przystanku, z którego mogłabym dojechać do hotelu, a następnie zgadywaniem gdzie może być hotel I przejściem osiedli I parków by jednak w końcu dotrzeć do hotelu, na który cały czas wskazywała mapa... Wniosek z tego przy okazji taki, że należy słuchać google maps, a nie stwierdza, że ee tam znajdę drogę w Berlinie I iść w ciemno. Jakkolwiek przecież ja tak bardzo lubię błądzić po miastach, szukać z dreszczykiem niepewności tej dobrej drogi I spokojnie osbie I tak wiedzieć, że trafię, gdize mam trafić. I tak.
No ale więc właśnie będąc jednak tym całym poszukiwaniem dość mocno zmęczona (nie zpaominajmy, że w całym blądzeniu I szukaniu towarzyszyła mi wiernie moja walizka stukając rytmicznie biednymi wymęczonymi kółeczkami) chciałam już zostać sobie w hotelu. Ale tu włączyło się moje drugie ja I mnie najzwyczajniej w świecie ochrzaniło: przyjechałaś do Berlina, żeby siedzieć w hotleu, jasne! Wychrzaniaj na miasto ale już!

No I wychrzaniłam. I siedzę sobie najedzona jak trzy dzikie osły (pan wymierzył mi porcję twierdząc, że on nie miałby z taką ilością problemów) I pod duzym wrażeniem, jak niezkle dobrze może smakować mielone wieprzowe mięsko w kapuście. I chylę czoła przed Niemcami - co jak co, ale ze świni I kapusty potrafią naprawdę zorbić przecuda.


Niemcy. Miłość bezinteresowana I nigdy nie kończąca się. Aż czasem - nawet znając swoje możliwości! - nie mogę się nadziwić, że tak trwa. Że tak kocham to wszystko niemieckie. I że niemieccy faceci są tak cholernie przystojni, że co dwa kroki gną mi się kolana, wpadam w bezdech albo przynajmniej rumienię się jak młot I sierp. Niemcy to zdecydowanie I jednogłośnie najprzystojniejsi faceci na świecie.


***

Raport z Polski (post-post z ok.12 lipca)

Warszawa.

Jeden z moich uczniów powiedział mi raz, że woli Warszawę niż Kraków, bo przypomina mu Chicago. Może niekoneicznie chodziło o zminiaturowane jeśli porównać do Chicago wieżowce? Może to wrażenie z pierwszego spojrzenia na Warszawę - te przeciez pierwsze wrażenia pmaiętamy zawsze najlepiej. Otóż lotnisko już nie Okęcie, której to nazwy pochodzenia nigdy nie udało mi się odkryć, ale Chopina, wygląda w istocie bardzo podobnie do chicagowskiego O’Hare, tzn. tylko na zewnątrz, przy wyjściu na ulicę - trzy pasy “pick-upowe” naprawdę nieźle imitują O’Hare’owskie “przedloty”. I muszę przyznać, szukając tego czerwonego dywanu, czułam się dość swobodnie, z czym ciężko mi raczej w moim rodzinnym kraju.
Niektóre zjawiska, niektóre miejsca jednak, umiemy kochać tylko na odległość.

A teraz jadę pociągiem. Z Warszawy do Krakowa. Oddalić się od mojego świata jeszcze bardziej? Czasem doprawdy zastanawiam się, jak to się stało, że tak swobodnie czuję się w Stanach, a tak dziwnie, nieswojo, w Polsce. Czy takie coś jest w ogóle możliwe. Czy to moja chemia mózgowa. Hm.

Jetlag trwa. Oczy mi się kleją, ciało jakieś tkaie niemrawe, ale bigos mojej siostry był naprawdę wyborny:)

Wiem, że już nigdy nie będę cała spowrotem. Ale czy kiedykolwiek byłam.

***

Raport z Monachium/ Muenchen/ yyy Munic (Post-post z 11 lipca 2011))

Z monachium jest tak jak z moim Gesundheit - inny język poprostu nie może zaskoczyć, zupełnie jakbym nie znała wersji “na zdrowie” czy Muenchen w innym języku. Stanąwszy w kolejce do zczekowania walizki w Chicago zostałam zapytana o my final destination I co? Yyyy - kobieta spojrzała na mnie ze zdziwieniem I zmartwieniem - “nie wie gdzie leci??!” - pomyslała sobie pewnie. I na nic zdałoby sie tłumaczenie, że Muenchen to poprostu Muenchen, a najgorszym razie Monachium, ale nie jakieś Munic. Munic wydaje się tak olbrzymim ukróceniem tej jakże czarodziejskiej treści.

Mój czas w Muenchen więc dobiega powoli końca. Wydałam już prawie wszystkie pieniądze I z ciężkim sercem I tak zrezygnowałam z trzech książek I cudnego fartuszka w neibiesko białą bayerowską kratę. Buu. A teraz zażeram moje ulubione gumisie. Owocowe. Te, których moi studenci tak bardzo nie lubili. I piszę raport z Muenchen.

Ranek w tym czarownym mieście z niezwykle zabawnym akcentem rozpoczęłam cudnymi wienerkami czyli jak sama nazwa wskazuje typowo bayerowskimi parówkami. Jak ja uwilebiam niemieckie wyroby kiełbasiano-martadelowe!!
I ta kawa - Milchkaffee - co za kawa! Delikatna, jakkolwiek mocna, porywająca, aksamitna, mniaaaam. Oficjalnie stwierdzam, iż kocham niemiecką kawę. (I tu M. Mój niemiecki trener językowy rzekłby: “a czego Ty niemieckiego nie kochasz?” I znów przyznałabym mu rację.)

Ileż cudnych książek! Nawet najgłupsze poradniki mają zupełnie inny wymiar, zupełnie inny dźwięk. Otwieram jedną książkę po drugiej I słyszę już siebie czytającą je na balkonie, I widzę już zasłuchane wiewiórki...
I jak niebiegła jestem w amerykańskim humorze, tak uwielbiam humor niemiecki.

A teraz jestem na polakowie. Zanim jeszcze dotarłam do Polski, wylądowałam w samym centrum:
“a tu będzie ten samolocik!”
“nie dodzowniłem się do polski”
“zero zero jeden”
“wracamy do Bostonu”
Itd.

A może jednak faktycznie średnie te gumisie. Albo mi się smak zmienił. Hm.

Więc to polakowo to centrum lotniska Muenchenowskiego, gdzie są same polskie loty. Najśmieszniejszy jest fakt, iż ta cała “śmietana” została zrzucowana na dno lotniska, gdzie już nic innego nie ma. Gdzie diabeł mówi dobranoc? A może to bardziej na zasadzie: “chcecie sobie kraść to między sobą tam na dole”;) Taaa.

I wszędzie Lufti, a ja tęsknię za Niemcami...

Acha, spać mi się chce. W domu 6.43 A.M.

Monday, July 4, 2011

Uff jak dawno

nie dotykałam słów. I czuję, że coś piszczy, skrzypi mi pod lewym skrzydłem, ale nie wiedziałam jakoś co. A może zlekceważyłam, jak uczę się lekceważyć ostatnio nawet mrówki. Ot, recepta na wolność i stabilność psycho-fizyczną. To wszystko do czasu oczywiście rzecz jasna, ale - ważne że działa.

Forofdżulajowy weekend pozostawił mi ogromny uśmiech na szyji. I ciekawi mnie przebieg świata. I jak świat nas do siebie wabi. I skąd się biorą ludzie. I jak się biorą i jacy fajni są. I gdyby mnie ktoś zapytał, czy słowa mają w moim życiu konkurencję, odpowiedziałabym bez namysłu: ludzi.

Zastanawiam się, czy można jednak wygonić przeszłość za pomocą teraźniejszości. Czy stare niespełnione uczucia chowają się w nas tylko, uniewidoczniają, czy rzeczywiście znikają, umierają niepodlewane, ale czy można ich nie podlewać, może są zuepłnie jak te kurzojady kwiatki, które jedyne żyły w moim pokoju i nie potrzebowały wody i do dziś nie wiem, czy one były prawdziwe czy sztuczne i czy to w ogóle możliwe, że mogły być prawdziwe, i że mimo że chyba jednak nie mogły, ja nadal w to wierzę, że były, a przynajmniej ten jeden mój kurzojadek w białej maleńkiej doniczce.
W doniczce, która stała sobie na skraju moich obklejonych doszczętnie plakatami szafek.
Szafek, które stały w moim doszczęstnie obklejonym plakatami pokoju.
Pokoju, do którego wejdę za niecałe 8 albo 9 dni...

A tymczasem GRE woła. Słówka pałętają się po głowie i udają, że się uczą. Mnie? I serbski kochany mój zaniedbuję, i źle mi z tym. Ale dni ofisowe przede mną, słowa obudzą się we mnie, muszą się obudzić, a jak nie, to sama zedrę je wydrę z tej ospałej nirwany.

A jutro

przydałby mi się jeden uśmiech. Romeoville to w końcu nie taki daleki koniec świata.

Tuesday, May 24, 2011

Gdyby tak wyłączyć tego ptaka

Rower

stoi mi wciąż w przedpokoju - nazwijmy to umownie - i nie chce się znieść do auta, żeby jakoś wyglądać mógł i ten umowny przedpokój i to auto, też umowne?

Rysuję dziś niewyspanie i lekką tęsknotę. Ciężka noc zjaw i strachów na lachy oraz trzęsienia ziemi znów. Co jest z tymi trzęsieniami ziemi ostatnio no co. Nie wiem, jak ja to robię, że potrafię bać się tych lachów ciągle, od dzieciństwa, zupełnie tak samo. Nigdy z tego nie wyrosłam, nigdy nie dotarłam do jakiegoś: "ej, wejże, to dyć ćmoje boje". No i jeszcze to trzęsienie, którego pewnie nikt inny nie zauważył.

No i snuję się tak dziś z kąta w kąt, z myśli w myśl i wysnuć się nie mogę. I wielka serbska knjiga leży przede mną i nagle nie mam zupełnie energii zabrać się za nią i rozkochiwać dalej w serbskim moim...

I tęsknię.

Tuesday, May 10, 2011

Na Wygnaniu

jestem sobie dziś ponownie. WYgnanie to po części z wyboru i może rzeczywiście powinnam raczej siedzieć w progach swojskich domowych i przyglądać się pracowitym panom, którzy demolują moją łazienkę i coś pod kuchnią; ale jakoś chyba wolę jednak przywitać ich tylko krótko rankiem zbyt rannym i uciec do krainy kawy i zapachu panini, o którym moge tylko pomarzyć. Nie wiem, czy to dlatego, że moja ucieczka od złego zycia, ucieczka w wolność kochaną i rozumianą zaczęła się właśnie od Panery Bread? Czy może zupełnie bez tego powodu, a poprostu bo fajnie tu - może właśnie więc dlatego tylko całkiem dobrze się tu czuję, klikam, piszę i przyglądam ludkom. Panera ma ten jakiś specjalny nastrój. Nie, nie jest w najmniejszym stopniu podobna do erupejskich kafejek, ale ma ten swój amerykański i ciepły natrój, którego nie znam skądinąd. Ale może poprostu tylko nie znam.

Popijam herbatę z aromatem brzoskwiniowym i spice'ami. Właśnie wszedł umundurowany pan policjant, ot bo i posterunek po drugiej stronie ulicy. Widocznie jakiś zdrowiej się żywiący bo w panerze nie ma pączków - jedynego w zasadzie pożywienia panów policjantów.

Wczoraj oficjalnie rozpoczęłam sezon rowerowy i już mnie skręca. Ach, że też tak dziwnie mi tak się wybrać samej, bo już bym jechała i mogła spędzić na rowerach cały dzień. Tak, tak, cały calutki. A międzyczasie usiadłabym na tych ławkach piknikowych albo jeszcze lepiej na środku łąki i zjadła pyszne bezglutenowe kanapki z ogórkiem i świezym wiosennym wiatrem:)

Od dwóch godzin siedzi tu ze mną jedna pani. Słucha muzyki na jakże zpaomnianym juz dyskmenie i pije colę. Zaczęła od frappucino, ale teraz dolewa tylko coli light. I sączy. I ciekawe o czym sobie myśli. Nie wygląda na smutną, ale chyba nie za bardzo ma co ze sobą zrobić. A może chodzi tylko o darmowe dolewki coli bez końca?

***
Do mozliwości powrotu z wygnania zostało mi około 6 godzin... hm, taa. Chyba wezmę się za wystawianie z nudów ocen...

Wednesday, April 27, 2011

Whatever

Dzisiejszy ranek zaczal sie tak, jak ostatnio zaczynaja sie moje kazde ranki. Lekkim rozczarowaniem spodziewanym, niewygodnoscia, lekkim takze niewyspaniem. I mantra konieczna na takie chwile: whatever.

Juz coraz lepiej mi idzie, moglabym nawet pomyslec, ze staje sie ekspertem. W whateverowaniu mianowicie. Whateverowanie to moj ostatni najnowszej technologii sposob na rozczarowanie. Na leczneie sie z oczekiwan. Nadziji glupich i komu potrzebnych. Na to glupie uczucie pustki, gdy nie ma meila, ktory mial byc, gdy roznace jak na drozdzach ciasto, opada gwaltownie i staje sie zakalcem. Na ten bol jakis wewnetrzny, tak cichy, ze az przerazajacy.
Na to wszystko - whatever. Wszystko mi jedno. Nema veze. Egal.

I to nie prawda, ze i tak czekam na Twoje slowo.

Saturday, April 23, 2011

Pisanka

Ot pisankowo mi. Ale nie pisankowo jajkowo, a pisankowo pisząco. Nie wiem, co się ze mna dzieje, że ostatnio czuję nagle tyle treści w sobie, tyle słów. Tak bardzo chcę rozmwaiać ze światem, światu coś powiedzieć. Choć tak naprawdę zupełnie nie wiem, co chce mu powiedzieć i jak to w słowa ubrać. I dlaczego tak mam, też nie wiem. Przez Ciebie?

Robiąc dziś zakupy (czy świątecznymi można nazwać zapas parówek i chleba bez chleba?), postanowiłam sobie kupić bukiet tulipanów. Tak bardzo lubię tulipany, a odkąd bazie się wyprowadziły, smutniej jakoś moim czterem ścianom i już dawno prosiły o świeże kwiaty. Więc też na koneic zakupów podeszłam do zbiegowiska tulipanów. Trudno było się dostać, neizdecydowanych ludzi dookoła, jakieś dzieci, które tylko denerwują (dzieci było dziś nad wyraz dużo) i trudność decyzji: jaki kolor. Uwielbiam białe tulipany, ale tamtejsze białe były jakieś zielone i mnie nie uwiodły. Różowe wydały mi się zbyt tendencyjne. W końcu, po jakichś dziesięciu minutahc walki z myślami, dzieckiem zasłaniającym i denerwującym dziwnie powietrzem, poddałam się. Nie będzie tulipanów - postanowiłam i rozczarowana, chyba najbardziej samą sobą, odeszłam do kasy.
I dlaczego o tym mówię? Bo te tulipany wydają mi sie jakimś czegoś symbolem. Jakiejs mojej złości, której nie potrafię wyjaśnić. Przez Ciebie?

Rozpoczynanie nowych żyć jest takie męczące. Chciałoby się użyć tych samych sztuczek i przepisów, ale one zupełnie nie działają. I każda myśl wiążąca się ze starym wciąż jakaś strasznie niewygodna, bolesna czy coś. I nie wiadomo jak się zachować, dokąd pójść, co powiedzieć.

Jak nauczyć się żyć od nowa.

Friday, April 22, 2011

Dzień Dobry

Więc jest Wielki Piątek, 8:22 rano, dopijam poranną kawę i marzę o fotelu przy balkonie, skoro nie mogę już odrazu wyjść na balkon. Bo pada. Tzn. padało, bo chwilowo przestało. I jakiś ten świat jest poprostu ładny. Jakis taki świeży, zachęcający, nucący jakąś melodię, ale nie wiem jaką. Azjacki sąsiad rozgrzewa swoje autko, będzie pewnie zmykał do pracy. Zawsze robi mnie w konia, bo widząc zapalone auto, myślę, że jest w środku i chcę mu pomachać - to w końcu mój ulubiony sąsiad. No ale kiedy schylam się do okna, jego nie ma. Łobuz. Patrzy sobie pewnie z okna swojego mieszkania i podśmiechuje się, że znów mnie nabrał.

A po głowie chodzi mi... pianinio. Tak, pianino. Czy to bardzo trudne nauczyć się grać na pianinie? Cz ktoś wie? Przecież ja uwilebiam śpiewać, moim dziecięcym piosenkarskim marzeniem, moimi łazienkowymi występami ze szczotką, czy występami w nijakiej Galskórze na samym szczycie stołu. I tylko gdzie ja to wszystko zmieszczę, z moim serbskim, niemieckim, angielskim, pisaniem, czytaniem i gruszkami na wierzbie innymi wszystkimi, no gdzie.

Niemniej jednak no chodzi mi po głowie. Acha, konie też mi chodzą. Może jednorożce...

Lubię deszcz. Mam wrażenie jakiegoś przytulenia... i wbrew pozorom

uśmiechu.

Thursday, April 21, 2011

Lubienie

W świecie, gdzie życie tak naturalnie łączy się z zyciem,
gdzie kwiaty nawet w powiewie wiatru łączą się z innymi kwiatami,
gdzie łabądź zna wszystkie łabędzie -
tylko człowiek buduje sobie samotność.
/Exupery/


Ale od czasu do czasu wyrywamy się z tej samotności i idziemy na spacer do lasu ludzi. Bo tak naprawdę, niektórzy z nas przynajmniej, ogromnie lubią ludzi i szukają ich bez końca. I tylko tak trudno czasem spotkać ludzi tych fajnych, bo las pełen dziwności, wymagań ponad nasze możliwości czy siłę umysłu, jakiejś obcości, prawie nawet nienawiści czy czegos, od czego znów musimy uciekać. Samotność wtedy wydaje nam się istnym zbawieniem.

Ale od czasu do czasu jednak, w przestrzeniach lasu, uda nam się napotkać kogoś innego. Kogoś, kto obudzi w nas wiarę w to, że istnieją jeszcze fajni ludzie, w to, że ci fajni ludzie nawet mogą nas od czasu do czasu polubić. A może to poprostu ludzie z naszych planet?

I wiem, tak wiem, powinniśmy wtedy usiąść, złapać na palec motyla, zanucić jakąś dyrdymałkę melodię i uśmiechnąć się lekko do tego ludzia.

I tylko nie wiem, jak to kurczę zrobić. Jak nie rzucić się wszystkimi emocjami, całą olbrzymią radością i szczęściem z pojawienia się tego człowieka, na tego człowieka no jak.

I

Najtrudniej zachować chłodne oko
gdy świat w rozmigotaniu
rozśpiewuje się we mnie na przestrzał.
/Ula Kozioł/

Wednesday, April 20, 2011

Tagrasy

Tęsknię. Wspinam się po poręczy uśmiechu, rysuję statki na niebie i chmury w zeszytach. Nie pytajcie mnie tylko za kim lub za czym tęsknię. Bo tęsknota moja nie ogarnia ani ludzi, ani zjawisk, lecz cały świat namalowny niechcąco.

Kochać bez wzajemności jest, rzeczywiście, w jakimś sensie bezpieczne. Ciepłe, znajome jak bardzo dobrze znajome!, z wiadomym zakończeniem. Nie, to nie prawda, że mam nadzieję na zupełnie inny koniec. Uczę się nadzieji na tych właśnie ćwiczeniach, sprawdzam, przymierzam, ile nadzieja może znieść. I dowiaduję się, że może znieść wszystko, jest absolutnie nieskończona. Absolutnie. I nawet gdy wydaje nam się, że już, koniec, that's it - to ona właśnie wtedy wybucha tak, jak tego pierwszego dnia, gdy się dopiero narodziła. Nie umiera ostatnia. Nie umiera nigdy.

Więc pielęgnuję moje miłości bez wzajemności, moje platoniczne zapatrzenia w niemożliwości, moich Donkichotów, moje wiatraki, moich żołnierzy i marynarzy na sznurkach, księci przypływów... i rysuję gruszki na wierzbie. Bo lubię gruszki.

Zastanawiam się czasem, jak to jest, że chcemy tego, czego nie ma, a to co chcemy i ma to zaraz zepsujemy czymś i tak i znów nie będzie mać.

I jak to się dzieje, że we wszystkim można być penelopą, a gdy przyjdzie do tego czegoś, to rozwścieczoną phentesileą rzucam się na biednego achillesa z dzidą zabójczą?

I dlaczego tagrasy nie istnieją.

Thursday, April 14, 2011

czy

Czy można tęsknić za kimś, kogo się przecież w ogóle nie zna.

Thursday, March 31, 2011

Zawieszka

Ot zawiesiłam się. Chcący czy niechcący, ale zawiesiłam. Na sznurku jakimś. Lince gdzieś zapoczątkowanej, której końca jednak nie mogę odnaleźć.

Nie wiem, dlaczego to tak jakoś działa, że biegnę beignę biegnę, a gdy nagle mogę na chwilę przysiąść na kamieniu, nie wiem zupełnie co ze sobą zrobić. Odpocząć, zdałoby się. Wreszcie mam czas. Przecież. No ale jak, zupełnie zapomniałam, jak się odpoczywa. Napisać książkę. Ale łez znów będzie za dużo. Kiedy o kiedy dotrę do chwili, gdy będę mogła dokończyć tę historię bez tonięcia w morzu łez. Co jeśli to ocean.
Może pozałatwiać te miliony spraw, na które wciąż nie miałam dotąd chwili. Ale mi się nie chce no i mam przecież odpoczywać, a nie załatwiać sprawy, których nie znoszę nie cerpię blah.

No i tak siedzę. I myślę przed siebie. Myślę o tych, co niby by chcieli pogadać, ale nie chcą i czy to dlatego, że sami nei wiedzą czego chcą, boją się, że może za bardzo chcę na siłę, czy są poprostu dokładnie takimi dyrdymałami, jakie mam o nich uprzedzenie.

I tęsknię. Tęsknię za tym, za którym już chyba nigdy nie przestanę tęsknić, coś mi się zdaje. I nadziwić się nie mogę, że ja wciąż i że wszystko tkaie samo, choć życie inne.

Ale oddycham. I może to mi powinno wystarczyć? Tylko czy oddychanie mieści się w samym oddychaniu, czy nie powinno zawierać np. gotowania czegoś smacznego (jeśli można ugotować cokolwiek smacznego w tej mojej pochrznaionej diecie...), pójścia na zakupy (ale na ile zakupy są oddychaniem, a na ile załatwianiem głupich spraw, których nei mam ochoty najmneijszej załatwiać), czy obejrzenia jakiegoś filmu, no ale właśnie nie mam ciekawego filmu do obejrzenia i rybeczka.

Więc zostaje mi tylko zamyślanie się. Żeby było tak bezpiecznie, odpoczywawczo i nalezycie. I tylko co z tym smutkiem od tego zamyślania się zrobic, gdzie go podziać.


A szum lodówki czuć tak błogo...

Tuesday, January 18, 2011

i tylko ta jakaś tęsknota

za psem w kształcie kalafiora
za motyką na słońcu albo na księżycu nigdy nie wiem
za twoim uśmiechem którego przecież nie chcę więcej widzieć a pragnę jak niczego na świecie
za dłońmi
śniegiem mimo śniegu zimą mimo zimy
latem
i nie tyle siedzeniem na balkonie i czytaniem książki na niemiecki głos ile możliwością

za energią
tą energią która każe pisać ćwiczenia do drugiej nad ranem
i wstać kilka godzin później bez cienia zmęczenia

ot za czymś no ale właśnie czym no

Saturday, January 8, 2011

Przemeblowanie Myśli

Czyż to nie niezwykłe, jak wielki wpływ na duszę ma nawet maleńkie przemeblowanie? Wciąż nie mogę wyjść z podziwu, jak wielkie odbywa sie sprzątanie, jak głowa zostaje odsniezona, oczyszczona, zmieniona. I czy nie powinnam gdzieś opublikować, że ot przemeblowanie jest najlepszym lekarstwem na smutki i depresje.


No i kieliszek wina po dobrej robocie zarówno przemeblowaniowej jak i pracowej nagle smakuje prawie tak jak truskawki z krzaka w moich Robaków. Prawie, bo tak jak te truskawki to nie smakuje nic na świecie.

Nie wiem, dlaczego moja zakręcona schizofrenia wybiera sobie na zmiany, przemeblowania i pragnienia pięknych zakupów akurat te chwile kompletnego spłukania, kompletnej dewastacji finansowej i pustki dolarnej. Czy to normalna reakcja? Czy to wyszstko przez mojego drożdża, który mówi przeze mnie i mną i wygłupia się jak nie wiem.

Myślę od wczoraj o czołgach. Myśleć niestety muszę, bo trzeba załatwić te niektóre stare sprawy. Jak to gdzieś ostatnio wyczytałam, styczeń, a przynajmneij jego pierwsza połowa to jednak ten okres sprzątania po 2010. To śmieszne, że dopiero teraz, już prawie przy półmetku, powoli, dleikatnie czuję, jak przyhcodzi nowy rok. Czy ktoś tam gdzieś czegoś czasem nie pomylił z tym datowaniem??

A od kilku dni mam dziwne wachania glutenowe. Ot, wymyśliłam sobie dzień glutenu. Byłby to tkai dzień, w którym zjadłabym konia ale nie z kopytami lecz z glutenem czyli wszystko to czego odmawiam sobie od dwóch lat z lżejszym lub czasem ciężym żalem, aby dać sobie nagrodę za wszystkie bolesne diety i frytety. Na tkaiej liście znalazłoby się... no właśnie tu mam problem. Przez całe trzy drożdżowe miesiące wymyślałam sobie, co zjem sobie a dniu glutenu. I w istocie brakowało mi w głowie dnia, by to wszystko przejeść. A teraz - zaledwie trzy pomysły: big mac (no może fish mac też bo przypomina mi o krakowie i sprzedawniu na kiermaszu), italian beef z portillos (oh) i kurczaczek KFC. Miałam gdzieś jeszcze ochotę na pączki, ale gdzieś mi się zagubiła po drodze. W sumie interesują mnie tylko świeżutkie jeszcze ciepłe krispy kreme, a gdzie takich szukać. I ot cała lista rozkoszy glutenowych. I aż mi głupio, że taka krótka...
I jakoś mi tak dziwnie nie po drodze ani do mcdonalda ani do portillos ani do kfc choć wszystkie jednostki rzut beretem z mojego gniazdka...







I o co chodzi. O to, że boję sie konsekwencji i tego neiznośnego bólu -
O to, że to bardzo neizdrowe i nie powinnam w gruncie rzeczy tego robić -

Czy o to, że jeśli MOGĘ to już nie muszę, nie potrzebuję, nie chcę...