Monday, July 4, 2011

Uff jak dawno

nie dotykałam słów. I czuję, że coś piszczy, skrzypi mi pod lewym skrzydłem, ale nie wiedziałam jakoś co. A może zlekceważyłam, jak uczę się lekceważyć ostatnio nawet mrówki. Ot, recepta na wolność i stabilność psycho-fizyczną. To wszystko do czasu oczywiście rzecz jasna, ale - ważne że działa.

Forofdżulajowy weekend pozostawił mi ogromny uśmiech na szyji. I ciekawi mnie przebieg świata. I jak świat nas do siebie wabi. I skąd się biorą ludzie. I jak się biorą i jacy fajni są. I gdyby mnie ktoś zapytał, czy słowa mają w moim życiu konkurencję, odpowiedziałabym bez namysłu: ludzi.

Zastanawiam się, czy można jednak wygonić przeszłość za pomocą teraźniejszości. Czy stare niespełnione uczucia chowają się w nas tylko, uniewidoczniają, czy rzeczywiście znikają, umierają niepodlewane, ale czy można ich nie podlewać, może są zuepłnie jak te kurzojady kwiatki, które jedyne żyły w moim pokoju i nie potrzebowały wody i do dziś nie wiem, czy one były prawdziwe czy sztuczne i czy to w ogóle możliwe, że mogły być prawdziwe, i że mimo że chyba jednak nie mogły, ja nadal w to wierzę, że były, a przynajmniej ten jeden mój kurzojadek w białej maleńkiej doniczce.
W doniczce, która stała sobie na skraju moich obklejonych doszczętnie plakatami szafek.
Szafek, które stały w moim doszczęstnie obklejonym plakatami pokoju.
Pokoju, do którego wejdę za niecałe 8 albo 9 dni...

A tymczasem GRE woła. Słówka pałętają się po głowie i udają, że się uczą. Mnie? I serbski kochany mój zaniedbuję, i źle mi z tym. Ale dni ofisowe przede mną, słowa obudzą się we mnie, muszą się obudzić, a jak nie, to sama zedrę je wydrę z tej ospałej nirwany.

A jutro

przydałby mi się jeden uśmiech. Romeoville to w końcu nie taki daleki koniec świata.