Wednesday, July 18, 2012

Szaleństwa panny (z odzysku) Iwony

No to się porobiło. Najpierw telepatycznie przyciągam, albo zostaję przyciągnięta jak w jakimś filmie: ot, myślę sobie: "a weź się w końcu rusz i coś zrób" o jednej takiej osóbce i bum! osóbka się bierze i rusza:) Ale jak często to bywa, wiele hałasu o nic zdarza nam się na codzień, tak i tu zahuczało ostro i jeszcze ostrzej zamieniło się w nic. "A nic jest niebieskie i pachnące gumą do żucia" [M.R.]. I właśnie tą gumą zapachniał nagle cały weekend łącznie z poniedziałkiem. Szaleńczo porwana przez czarujące siły wylądowałam ni stąd ni zowąd nad jeziorem i oto tak pierwszy raz w historii bycia w Stanach KĄPAŁAM SIĘ W JEZIORZE. Tak, muszę to napisać właśnie w ten sposób, bo to jednak cud. A cuda codziennie się nie zdarzają. Pływanie idzie mi coraz lepiej i wielki postęp: przez jakieś trzy sekundy chyba nawet pływałam na plecach! Aż w tej chwili mam ochotę rzucić wszystko i popędzić nad jezioro i ćwiczyć dalej.
Więc ta miłość do wody jednak we mnie na zawsze. To aż poronione, że ja nie umiem pływać. Jak z taką miłością można nie umieć pływać, no. No przynajmniej nie tak do końca. No ale lata jeszcze trochę pozostało, więc jest jakaś nadzieja.

A czy wspominałam też, że nawet sie trochę opaliłam? Tak, tak, wiem, sama jestem w szoku.

Poza tym, dziś piękny poranek. Zachmurzony. A zachmurzenie czasem jest tak piękne. Nie wiem, czy będzie z tego deszcz, czy może już był, ale jest pięknie. I świeżo. I w zasadzie nie jestem pewna, dlaczego nie siedzę na balkonie.

W głowie milion myśli. Bo poznałam Chicago od strony, od jakiej nigdy tego miasta nie znałam. Naprwadę nie miałam pojęcia, że istnieje coś takiego. Fakt faktem, dalej pozostaję dziewczyną z pod drzew i wiewiórek, uwielbiającą i jednocześnie nienawidzącą przedmieść zwłaszcza tych zrodzinnionych i zparowanych, ale mocno zastanawiam się, czy nie dałoby się jednak być dziewczyną z nad jeziora. Mieć takie jezioro pod nosem, iść co wieczór na spacer i potaplać się w wodzie - czyż nie o tym zawsze marzyłam? Takie Chicagowskie Hawaje.

Dylematy jak kwiaty. Wielki taras z widokiem na łąkę i zapachem świeżo ściętej trawy, czy z widokiem na jezioro jak morze i zapachem owego. Eh.

A wczoraj mój pomysł okazał się "brilliant" - co oznacza ogólnie rzecz biorąc genialny. Doprawdy, usłyszeć takie określenie od mojego wielkiego przykładu i mentora, mistrzyni w uczeniu języków obcych, to naprawdę coś. I pływam sobie w tych słowach i tych docenianiach, i nawet mam ochotę zabrać się do pracy i pokazać, co miałam na myśli. Ale fakt faktem, wreszcie nareszcie teraz mam ochotę na wszystko. I nawet olałam wszystkich nauczycieli (choć nieprzytomnie tęsknię za Kate) i sama uczę się mojego skarba Serbskiego.

I to na tyle chyba dziś. Na teraz przynajmniej.

Plum!

2 comments:

  1. no w końcu:) a kupże ten dom nad jeziorem, to nawet ja się wybiorę do Ciebie. Może wtedy poczujesz jak samo miejsce może inspirować...trzymam kciuki i jak najdłużej taki stan

    ReplyDelete
  2. oh Aga, żeby to te domy nad jeziorem takie przystępne były... problem w tym, że nie da się połączyć mi jeziora i domu niestety i znów "dokonawszy na wieki wybór, w każdej chwili wybierać muszę..."

    ReplyDelete