Friday, June 18, 2010

Dzień 1

Dzień dobry. Mam na imię... no właśnie wciąż nie mogę się zdecydować, jak. Jakiego fałszywego znaczy imeinia użyć, czy może jakie by tu nowe fałszywe imię wymyśleć. Nie, nie to, że nie lubię mojego prawdziwego imienia. Bo uwielbiam moje prawdziwe imię. Jest wyjątkowe i czarodziejskie i w ogóle. I zawsze sobie myślę, że jednak moi rodzice mieli głowę, dając mi takie imię. Zawsze tak mało tychże imiennych było dookoła:)

Dziś mam na imię deszcz. Bo akurat przyszedł, podmuchał wiatrem i burzą i stworzył znów piękny wieczór. "Ach, ty i ten twój deszcz" - ktoś mi kiedyś powiedział. No ja i ten mój. No co ja poradzę, że tak bardzo lubię deszcz. I to naprawdę nie tylko wtedy gdy siędzę w domu.

Pachnie mi świeżym chlebem. Mmmmniam. Nie mogę się doczekać, kiedy go spróbuję, choć boję się co dobrego może wyjść z bezglutenowej mikstury.
Więc wzięło mnie ostro na pieczenie chleba. Dla siebie samej. I sama nie wiem, co w tym jest. Czy jakaś tęsknota? Za tworzeniem, za stwarzaniem małego świata każdego dnia. Zamiast lekcji, zamiast planowania, uczenia, wskazywania. Jakkolwiek ochłapek lekcji wciąż jest mi obecny.

O, bum na polu. Następna panna Burza się przypałętowywuje. Pewnie jej się nudzi.

Burze w Stanach są takie piękne. Nie, nie piękniejsze niż w Polsce. W Polsce burze miały swój zupełnie inny wymiar, inną magię i inną władzę. Były burze straszne i straslziwe, takie, podczas których siedziałyśmy z A. skulone na klatce schodowej - daleko od okien - i trzymałyśmy gromnicę i kciuki, żeby to buchanie jak najszybciej odeszło.
Były burze piękne jednak, też. Takie, kiedy nie było prądu przez długi wieczór i rodzinna posiadówa przy świeczce (gromnicy oczywiście) całą familją była najwspanialszą rzeczą na świecie. Trochę nawet lepszą od waty curowej w woreczkach i lodów bambino. Śmietankowych. Rzecz jasna. I to najlepiej od tzw. Kamińskiego...

Burze w Stanach są inne. Piękne inaczej. Może dlatego, że sa jakieś bezpieczniejsze, bo w kompleksie apartamentowym mało się trzeba martwić o bezpieczeństwo, przewrócenie się domu itp. Przynajmniej tak mi się wydaje.
I nawet można bezkarnie oglądać ogromne pioruny. I zasługiwać się w burzę i dawać się porwać jej czarowi; może jej rozpaczy, może jakiejś prośby, może zabawy?

***

Chleb jest dziwny. Opustoszał jakoś w środku, ale jest zbyt ciepły, bym mogła go teraz rokroić i spuścić z niego resztkę powietrza, które nazbeirało się w środku nie wiem skąd po co czemu. Ale nie traćmy nadzieji na smak.

A wino tkaie pyszne. I pachnie mi wanilią, i tylko trochę za bardzo najadłam się bazyliowo-pomidorowymi chipsami ze śmietaną...

I wracam już do moich strażaków kochanych. I pochłaniam się w ich życiu i po co mi moje własne... Choć czy moje własne nie jest właśnie czadowe przez to, że mogę zatracić się w strażakach, lekarzach, albo czymś tam takim...

I jaki wieczór jest piękniejszy, niż pieczenie chleba przy czerwonym winie i strażakach, niż ten zapach pomeiszany ze świeczkową wanilią, niż ta lekkość i przyjemność bycia...

... ze sobą.

No comments:

Post a Comment