Sunday, November 2, 2014

"słowo jest mostem rzuconym między mną i kimś innym"

Tęsknię za słowami, tęsknię za pisaniem. Zaczytałam się tak bezpamiętnie, że zupełnie nie znajduję miejsca na pisanie. Czy to w ogóle możliwe? Czy czytanie może istnieć bez pisania? Oj, chyba może. Już prędzej pisanie bez czytania kiepściej.

Moje zadania domowe zaskakują i powalają mnie każdego dnia na nowo. Już chyba nigdy nie przestanę się uczyć. Już rozumiem, co miał na myśli J. gdy powiedział mi jak wyobraża sobie raj: "wiem wszystko" mówił. I pomyśleć, że chodząc po świecie z tymi słowami na szyji, wciąż nie przeczytałam Fausta. Ostantio w zasadzie włączyłam darmowego audiobooka Fausta z zamiarem oddania się lekturze, przez którą oblałam egzamin u profesorki, która nigdy nikogo nie oblała (cóż, ważne jest się wyróżniać, jakkolwiek), ale po kilku linijkach pospiesznie zaczęłam poszukiwać czegoś innego. Nie mogę znieść amerykańskiego akcentu wymawiającego mój kochany niemiecki, poprostu nie mogę. To jakby ktoś kroił mi moją miłość na kawałki. Być może inni czują podobnie słuchając mnie po niemiecku, choć wciąż usilnie wierzę, że jednak prawie nie mam akcentu, ale nic na to nie poradzę. Nie znoszę zanieczyszczeń miłosno-językowych i koniec.
Więc nici z Fausta, znów. No ale żeby nie było, że nie próbuję.

Nowo odkryty geniusz jest znów Rosjaninem. Jak Vygotsky, który już na zawsze odmienił moje życie, ten nazywa się Bakhtin. Niesamowity.
I tak sobie myślę, że jednak tyle do wystudiowania w języku i tyle do zbadania jak te wszystkie genialne teorie odnoszą się do nauki obcego. Może jednak będzie tu przyszłość. Może jednak nie umrę z głodu.

Oduczam się Chicago. Patrzę przez okno i się żegnam powoli. Choć entuzjasm poszukiwania nowego miejsca opadł jakoś dziwnie (za dużo?), coraz bardziej godzę się na odejście. Dziwne mam wrażenie, że nie udało mi się to Chicago. Dużo się nauczyłam, bez wątpienia, ba, całe mnóstwo. I przypomniałam sobie prawdziwe uczucia. Tu odkryłam moją miłość do latania, Bacha i what not. Ale po co było to Chicago? Nie mogę zrozumieć, dostrzec jakiegoś większego znaczenia, przesłania. Moje uczucie przeprowadzki było tak silne, a teraz zupełnie nie widzę jego rezonansu. O co chodziło? O ten spacer po plaży? O zrozumienie, że marzenia się spełniają, tylko trzeba do jasnej cholery przestać sobie wmawiać, że się nie spełnią no bo jak? Nie rozumiem. Nie rozumiem.

I każda nitka, której się zaczepię, urywa się.
Tak jak ta, gdy K powiedział mi, że szkoli się na chicago police i że jak dostanie pracę to się przeniesie i nagle poczułam, że może to o to chodziło. No ale nie chodziło.
Albo ta, że mogłam zrobić parapetówę. Ale co w związku z tym.
Albo ta, że moja cierpliwość do korków się wykończyła. No ale co dobrego ma z tego niby wynikać.

Czy był to ruch bez sensu? No niech mi ktoś powie, co to miało do jasnej ciasnej być.

Pora spać, jutro wczesna pobódka choć będzie się czuć miło, bo godzinę później.

Dlaczego sobie nie ufam? Dlaczego przestałam wierzyć, że zawsze dostaję to, czego pragnę. Przecież dostaję.


Spełnij się, marzenie moje.

No comments:

Post a Comment