Friday, January 31, 2014

Chomik

Co ze sobą zrobić, jak się wydostać, co powiedzieć i czy mowić cokolwiek, jak się uspokoić, gdy wszystko wewnątrz krzyczy. Czuję się jak chomik w karuzeli, biegnę na przód coraz szybciej, ale nigdzie nie dobiegam i bez przerwy mijam tę dziurkę, którą wyskoczyć mogę na zewnątrz i wydostać się z tego kołowrotka. Paranoja.

Wiem, że to bez sensu kopać się z powietrzem. I najchętniej zostawiłabym to wszystko, olała. Ale nie mogę, bo przecież ludzie czekają. Dlaczego on nie rozumie, że tym razem to nie o mnie chodzi. Chciałabym się cieszyć z innych wspaniałości, a nie mogę przez tę męczarnię.

No dobrze, trzeba ułożyć strategię, wymyśleć czas, do którego się nie zamartwiam i podejmuję jakiekolwiek kroki dopiero po tym czasie. Tak, tak właśnie trzeba robić, jak Scarlett - pomyśleć o tym jutro...

A dziś
a dziś spróbuję się zająć tym, co dziś. Bo najważniejsze jest dziś i teraz. Bo przecież nie ma jutra, bo jutro to dziś, tyle że jutro. Trzeba coś poczytać, bo wstyd będzie przy chłopakach, dom przerzucić do góry nogami (gdzie te nogi...), i udawać, że wszystko jest w porządku. W zasadzie przecież jest. Przecież jest.

Wednesday, January 29, 2014

Uspokój się

Usiądź. Uspokój się. Przestań się zadręczać i przejmować. Sama stwarzasz sobie dramat, gdy rzeczy są tak proste. Tak, wiem, ktoś ci w tym bardzo pomaga, tak naprawdę to ta osoba ciągle kreuje twoje dramaty. Gdy tymczasem powinnaś zaufać temu co wiesz, bardzo dobrze wiesz.

Więc się uspokój w końcu.

Chore skrzydło

Moje skrzydło zachorowało. Złe chmury, zaraz po dobrych zwiesiły się nadeń i złość i frustracja kompletnie zakleiły dopiero co wypełnione po brzegi powietrzem pióra. Podchodzę, próbuję ugłaskać, ale słyszę tylko syczenie. To ten zwierzęcy instynkt, gdy ktoś zraniony odpycha innych chcących pomóc w dość drastyczny sposób.
I co robić? Jak pomóc? Jak być a nie denerwować, nie narzucać się? I czy w takich chwilach nie mamy się narzucać mimo wszystko? Dać przestrzeń, czy nei zostawić w spokoju, aż się złamie?

Związane ręce, smutek na policzkach nie do usunięcia.

Gdy martwimy się sami o siebie, łatwo to zmienić. Łatwo olać, zlekceważyć, wmówić sobie coś innego. Ale gdy cierpi ktoś obok, nie wiadomo, jak sobie z tym poradzić, co zrobić, co powiedzieć. Myśli wariują, w sercu wieczny niepokój, wariactwo.

I ten straszny chłód, nie do opisania. Nic innego nie jest ważne, nic innego nie ma siły się poukładać czy zrobić. I gdy by chociaż skrzydło dało się ugłaskać. Ale nie da się. Zbyt dumne.


Tuesday, January 28, 2014

Newsy

Jest mi słabo. Od kilku godzin nie mogę przestać płakać, nie mogę się uspokoić. Czuję się, jakby ktoś walnął mnie w głowę wielkim opuchem zupełnie bez ostrzeżenia. Jak to jest, że jednego dnia ktoś pyta nas o radę w wybraniu życiowej drogi, a kilka dni później dowiadujemy się, że spotkało go coś pięknego i powiedział wszystkim, tylko nie nam... Nawet tym, których normalnie ma w nosie, których wręcz nie lubi. Którzy nic dla niego nie znaczą.
Jak śmiesznie jest dowiedzieć się, że nie znaczymy dla kogoś zupełnie nic, podczas gdy byliśmy przekonani, że jesteśmy w ich życiu naprawdę ważni. Jak strasznie tłuczemy się spadając z tych wyżyn przekonania o czyichś uczuciach w przepaść. Tysiące metrów w dół. Bez spadochronu. W zasadzie zostaje po nas tylko ciapa krwi rozbryzgana po ziemi. I nikt nawet nie będzie już w stanie stwierdzić, że to był ktoś w tej ciapie czy przed tą ciapą, że ktoś jest tą ciapą. Ktoś.

Czy nadinterpretuję? Nie wiem, nawet na sekund kilka nie jestem w stanie skłonić się do takiej myśli. Wszystko wydaje mi się tak jasne.

I wredne śmiechy z boku. Bo nie wiedziałam przed wszystkimi. Bo znów człowiek, który żywi się tylko moją porażką, żalem, tym, by utrzeć mi nosa gdy tylko czuję się ciutkę zbyt pewnie, kończy się ze śmiechu. Nie udało mu się zatruć mi wakacji, udało mu się cudwonie zatruć mi powrót. I znów wygrał. Dlaczego źli ludzie bez przerwy wygrywają?

Łzy poprostu nie przestają mi się lać. Serce mi pęka. Czekam resztakmi nadzieji na telefon, który zaprzeczy wszystkiemu, który wytłumaczy mi dlaczego tak się stało, ale co jeśli telefonu nie będzie? I dlaczego dziwnie czuję, że nie będzie.

Jak mogłeś mnie ominąć, K? Jak mogłeś mi to zrobić? Po tym wszystkim co ostatnio przeżyliśmy? Jak mogłeś tak mnie potraktować?


Thursday, January 23, 2014

Mróz

Nie powinnam o tym pisać, a jednak czuję potrzebę odrobinę ponarzekać. Na mróz. Głupi, zimny mróz. Nie wiem zupełnie co ze sobą zrobić. Pracuję, bo muszę i jakoś to leci, ale marzę nonstop o zakopaniu się w pierzynkę i przespaniu tego bezsensu. Jak niedźwiadek.Wrrrr.

Jem za dużo bo wydaje mi się, że to mój jedyny komfort. jakie to śmieszne, że wydaje nam się, że jak coś zjemy to będziemy mniej zmęczeni. A potem jesteśmy bardziej. I spać chce się też jeszcze bardziej. I jedyna ucieczka to zmusić się do roboty.

Chyba przesadziłam w jednej sprawie i teraz muszę odpokutować. Ah. Ale co tam, trzeba iść za impulsem, korzystać z chwili, sadzić gruszki na wierzbach nawet jak wszyscy mówią, że nie urosną. Naturalnie, że urosną.

Tęsknię za ciepłem, za lataniem, pragnę się zabrać za siebie, zorganizować, poukładać. rozłożyć sprawy na konkretne dni i zasady. Ale jak tu się za to zabrać w takim mrozisku. Ufff.

Koniec. Zamarzłam. Moje myśli, moje słowa zamarzły razem ze mną.

Dobranoc.

 

Sunday, January 19, 2014

Feels like flying

Kto mi to powie, kto mi to wyjaśni, co się tak naprawdę dzieje, co w trawie piszczy, w śniegu skrzypi. Kto usiądzie z boku, popatrzy i będzie wiedział: jest tak a tak, jest to i to.
Nikt.
Kołyszę się więc na skrzydle chwil, piję sok ze skroplonego powietrza przechodzącego nad i pod fruwaczem. Drżę na myśl o słowach, które trenowałam w głowie od wielu wielu miesięcy i nie potrafię ich wypowiedzieć. Niewiarygodne, jak ktoś potrafi nas sparaliżować, pozbawić wszelkich możliwości mowy.

Chciałabym spisać każdy moment, każdą myśl, każdy gest, potem przeanalizować, by dostrzec istotę rzeczy. By zobaczyć to, czego nie widzę. By usłyszeć to, czego nie słyszę.

Ale nie pamiętam tych momentów, albo przelatują one przeze mnie szybkością concorda. I nie daję rady ująć ich w słowa. I nie daję rady ich zanalizować. I wciąż
nie wiem, co znaczą.

Tak wiele rzeczy chcemy komuś powiedzieć. Jest w nas niekończące sie morze słów, myśli, wrażeń, które kipi by się wydostać na tę drugą stronę. I gdy słyszymy ten właściwy głos, widzimy te właściwe oczy, wszystko gdzieś ulatuje w otchłań. Jest w nas ta jakaś dziwna pustka - pełnia, ten księżyc w nowiu, który przecież nadal jest wielki, a prawie go nie widać... Gdzie się chowamy? Czy ten głos, te oczy tak silnie nas oślepiają swoim blaskiem, że znikamy zupełnie, znikamy za samymi sobą?

I co? Co nam zostało? Co mamy dalej robić? Dokąd iść? Co myśleć?

Idź do końca, aaaa
prosto do słońca
a jutro coś dobrego zdarzy się
Idź do końca, aaa
prosto do słońca
a jutro będzie 
nowy dzień...



Saturday, January 18, 2014

Kawa na ławę i nowe znajomości

Więc gdy stajemy nagle przed jakąś decyzją, cokolwiek by to nie było: wyruszenie w śniegową pogodę czy napisanie głupiego maila do kogoś, kto nam nie chce wyjść z głowy, nawet jeśli wiemy, że ten email jest zupełnie bez sensu. Wybranie śniadania. Wina. Smaku herbaty. Są tylko dwa wyjścia: wybrać i zrozumieć, że to dobry wybór, lub męczyć się w jedną i w drugą stronę bez końca.

Najśmieszniejsze jest to, i o tym nikt nam nigdy nie mówi, że tak naprawdę jest tylko jeden wybór i to zupełnie nie istotne, który wybór wybierzemy! Tak, brzmi to może bez sensu, ale absolutnie tak właśnie jest. Nie ważne, czy wybierzemy okno, czy drzwi - wchodzimy do tego samego domu. Zawsze! To takie niesamowite. Muszę o tym pamiętać. Koniecznie. I przestać zamęczać się balansowaniem między wyborami. Bo każdy wybór jest jak wybieranie między jabłkami a jabłkami. Między truskawką a truskawką.

Gadam od rzeczy. Oczy mi się zamykają, a pranie wciąż się nie wysuszyło, nie wspominając o następnym czekającym. Nie wiem o co chodzi z I. Nagle chce mi tłumaczyć teorię latania. W sobotę wieczorem. Bez powodu. Chce mi pomóc. Dziwne to wszystko.

I tak cały wieczór spędziłam na telefonach. Do tego stopnia, że wciąż nie oddzwoniłam na jeden, a inne walczyły o siebie w tym samym czasie.

Mój niemiecki żołnierz uśmiecha się do mnie.

A na stole leży wiekie zdjęcia mojego nowego bejbika: pięknego aeroplana świeżo dostarczonego przez pocztę. Gdzie zawiśnie? W sypialni? W salonie?

Więc dziś poznałam V. Tak, natknęło mnie wczoraj, choć tak mi się nie chciało, ale dziś doszłam do wniosku, że trzeba jednak ruszyć tyłek i poznac nowych ludzi. Czułam się jak idiotka, bo przecież zupełnie nie mówię po rosyjsku, więc nasza wymiana językowa szła dość mocno w jedną stronę. Bo V. ćwiczy swój polski a ja że niby rosyjski. Zrozumiałam znów, jak fajnie by było pogadać tak po serbsku. Eh.

Lepiej już pójdę spać. Snów do naśnienia, trzeba zmienić te głupie, co śniły mi sie dziś. O czym to było? Ah, o inwazji jakiejś, o zamienianiu ludzi w coś. Jakiś facet, który mi wytłumaczył, że i tak wyszscy będą musieć przejść tę transformację. Więc lepiej, żebym przeszła z nim niż z kimś obcym. Tę transformację można było przejść tylko z otwartymi oczami. Moje oczy były zamknięte, ale wiedziałam, że jestem zmieniona, przetransferowana.
I wtedy zaczęłam żyć w tym nowym świecie. I co? I wcale nie było tak źle.

I co to znaczy? Może ktoś mnei sprowadzi na jakąś inną drogę, której się boję, która wydaje mi się jakimś końcem świata, a wcale nie jest i okaże się całkiem w porządku?

A może powinnam iść już spać i przyśnić coś sensowniejszego.


Thursday, January 16, 2014

Dzień z plasteliny

Zdawałoby się, że wstając rano w średnim nastroju i zbierając średnio-nastrojowe doświadczenia, trzeba już spisać dzień na straty. Zdawałoby się.

A wcale że nie!

Mój dzień zaczął się tak jakoś ble-jacko trochę. Ot chyba poprostu nie chciało mi się wstać tak wcześnie, choć to pierwsza noc w miarę przespana. Ciągnęłam się za sobą po łazienkach kuchniach szafach zanim udało mi się stowrzyć obraz siebie, z którego wcale jakoś nie byłam bardzo zadowolona. Ot, jeden z tych dni. Może przez to, że to już czwarty dzień sajgonu z koleji, może przez to, że zimniej na polu, może z tęsknoty.
Jak na złość nikt nie był dostępny na pogaduchy. Siedem niewysłanych maili i jeden wysłany w końcu (naturalnie wszystkie o tej samej idiotycznej treści) i żal na palcach.
Jeśli rezygnujemy z czegoś siedem razy, czy napewno powinniśmy jeszcze tego próbować? Chyba nie. I czy bardizej żałuje się rzeczy, które się zrobiło, czy rzeczy, których się nie zrobiło? Chyba to pierwsze. Przynajmneij wtedy, gdy coś się zamierzało zorbić siedem razy, zrezygnowało się siedem razy i zrobiło się w końcu za ósmym.
Ale jeśli po siedmiu razach nie potrafiło się zrezygnować, to czy napewno nie powinno się tego było robić?

A przede wszystkim: czy to ma w ogóle jakiekolwiek znaczenie?

W końcu nie ważne, czy przez okno, czy przez drzwi, czy przez komin. Zawsze docieramy przecież do tego samego miejsca. Zawsze osiągamy przecież to, czego pragniemy, do czego dążymy. Zawsze.

It is always working out for me. It is always working out for me. [Zawsze wszystko mi się udaje.]

Śniegu dziś trochę posypało. Dobrzy ludzie uśmiechają się do mnie. W sercu taniec.
I moje klasy na Lewisie takie liczne. Jakże to inaczej usiąść z szóstką studentów przy stole. Jakże piękniej. Czuję się nagle jak na zajęciach z moimi ulubionymi lotnikami parę lat temu. Muszę się mocno postarać zrobić dobrą robotę.

Wszystko się układa. Może to chodziło o to, bym zrozumiała, że to kocham. Że to jednak moja droga. I że jest coś jeszcze do zrobienia.

Więc idąc na zajęcia pomyślałam sobie: może moje dzieciaki zamienią mi mój dzień w słońce jeszcze. Jeszcze nie wszystko stracone. Czuję, że jestem na krawędzi i wszystko przechylić się jeszcze może w drugą stronę. No i tak się też stało, nawet nie wiem kiedy. Ot, zatopiłam się zupełnie w uczeniu, w sensie mojego życia, w rozmowach z dzieciakami. A potem przyszedł J. z którym zawsze miło pogawędzić. I znalazłam asystenta, tego o którym myślałam od początku. I złapałam nowego studenta w mojej klasie. I M. miała chwilkę pogawędzić. I odrazu wszystko nabrało mocy.

Więc nie, nie należy przepisywać dnia na straty po wschodzie słońca. Gdy chodzimy po krawędzi, równie łatwo możemy przechylić się na stronę vortexowskiego piękna. Bo dni wcale nie są ze stali. Dni są z plasteliny.



Und dann in deinem Arm alles gut
alles Andere egal...

 

Sunday, January 12, 2014

Zamarznięty spacer

A dziś wybrałam się na spacer. Tak, wreszcie wyszłam z domu! Pogoda bardzo przyjemna i tylko czasem powiewał chicagowski wiatr, co oznacza, że chciało mi urwać głowę. Ale było niezwykle przyjemnie. W powrotnej dordze z banku poszłam nad jezioro. I co?

I to:



Displaying photo.jpg

Displaying photo.jpg

Displaying photo.jpg

Displaying photo.jpg


Tak, zima zmienia rzeczy.

Syllabus, z którym najbardziej się trudziłam, zakończony sukcesem! To niesamowite, jak czasem siedziemy nad czymś długie godziny, ba! nawet dni, aż pewnej chwili siadamy i... nagle robimy to coś w mgnieniu prawie oka. Z niebywałą łatwością. Alignment? Wyrównanie się z perfekcyjną energią? Nie ma na to innego wytłumaczenia.

A po drodze kupiłam jeszcze lody pinacoladowe. A co. Śmieszna sprawa. Wreszcie zjadłam coś słodkiego, które chodziło za mną od wielu dni i nagle cała ochota na słodkie ustąpiła. Teraz chce mi się tylko słonego. Bum.

No ale chrzanię przeokrutnie, ziewanie powoduję... Chciaąłm w zasadzie tylko powiedzieć, że jest tak ładnie. Że jutro pierwsze zajęcia, na które abrdzo się cieszę, choć trochę boję się eksperymentu, że zobaczę się ze starymi dzieciakami, których uwielbiam, że będę musiała wstać o jakiejś piątej rano...

A pojutrze, może już pojutrze... ah.

Bo chodzi o to, że życie musi nas zaskoczyć. A gdy zaskoczy... ah, gdy już zaskoczy...

to ziemia
na palcach staje.


Saturday, January 11, 2014

Subota

Tak właśnie nazywa się sobota po serbsku. I tym właśnie akcentem pragnę oświadczyć, że wróciłam do serbskiego. I moje obawy znużenia, niechęci do nauki i te inne zniknęły zupełnie. Było pięknie. Wciąż uwielbiam ten język.

Z pracą tylko nie poszło mi aż tak dobrze i mam wrażenie, że zupełnie nic dziś nie zrobiłam, choć grzecznie siedziałam w książkach i syllabusach. Ach, jakąż mam kiepską dyscyplinę czasami. Nijak nie mogę się zabrać do pracy. Siedzę sobie tylko przed książkami, komputerem, syllabusami i

gapię się w sufit.

I śmieję jak głupi do sera.

Miałam jechać na zakupy, iść do banku, pozałatwiać trzy tysiące spraw i co?

I sufit.

A teraz? Tak, teraz naturalnie mogłabym się wziąć do pracy, ale przecież jestem już zmęczona, śpiąca i te pe. Oh, co ze mną będzie, co ze mną będzie, jestem beznadziejnie zakręcona.

Nawet zapomniałam zapalić moich świeczek.

Dochodzę do wniosku, że to jednak złe planowanie. Powinnam najpierw wziąć się za rzeczy, które nie mogą czekać, a nie te, które akurat mi milej zrobić. Cały czas walczę z pomysłem napisania całego kompletnego programu dla jednej grupy, dla którego wcale tego programu pisać nie muszę. Ale jeśli napiszę - będzie cudownie, będę miała wszystko pięknie zaplanowane. Problem tylko w tym, że napisać taki program jest bardzo trudno, a raczej zajmuje to dużo czasu. Mało realne jest napisanie go w dwa dni, zwłaszcza razem z pięcioma innymi programami i syllabusami. Więc chyba muszę dać sobie spokój. Ale jak tu sobie dać spokój, gdy nie chce mi to dać spokoju?

Mój samolotowy plakat już prawdopodobnie leży sobie na dole przy paczkach, a mnei nie chce się zejść po pocztę. Jakimże jestem leniuchem straszliwym, że tak mam. To wręcz niemożliwe.

Wiem, ukąpię się i wskoczę do łoża i stamtąd popracuję pilnie. Jak Mickiewicz.

Sny jakoś ustąpiły. Pierwsza noc od dawna taka spokojna i mocno przespana. Nie słyszałam ani jednego smsa czy emaila. Jak to dusza potrzebuje czasem nakarmienia. Myślałam, że nie będę spać, a spałam jak dziecko.


Bo chodzi o to -


Friday, January 10, 2014

Gone Flying/ Poszłam latać

To co mam, to co się zdarzyło nam
to pachnący chlebem dom
z roześmianą buzią twą...

Tak, latam. Nie ma mnie. Odfrunęłam zupełnie i jestem w niebie.
***

Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie. 
Ale powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja. 

Thursday, January 9, 2014

Słonie przy telefonie

Co za głupi dzień, doprawdy. Zero dyscypliny i w zasadzie chyba wciąż nie zrobiłam niczego pożytecznego od rana. Chyba skończył mi się okres tolerancji domowej i muszę w końcu gdzieś wyjść i coś zrobić. Ale gdzie i co.

Więc napatoczyłam się oferta wyjazdu na narty. Na narty, na których nie umiem jeździć. I owszem, spotykam ludzi, którzy jeżdżą, ale wszyscy są zbyt zajęci sobą i nikt nie ma ochoty mnei nauczyć. Zastanawiam się, czy to te istoty akurat tak mają, czy może wszyscy tak mają. Jedyni, którzy mają ochotę uczyć innych to tylko ci co dejtują tych innych. Jakoś to tak wchodzi w zwyczaj, mieści się w ramach ochoty. Znajomym, przyjaciołom się nie chce uczyć innych. Nie umiesz, to siedź w domu. Twoja strata. Albo idź gdzieś i się naucz.
Nie, nie żebym do kogos miała żal. Po prostu zastanawiam się nad tym fenomenem.

Tak więc nie wiem, czy mam ochotę jechać. Niby mam ochotę, ale czy mam ochotę na wyjazd, z którego nie będę mieć najfajniejszego benefitu - nie wiem. Dość to samotnie i smutnie się czuje.

Ale jeszcze pomyślę.

Poza tym, jak już wspomniałam, leń gigantus. Chodzi mi po głowie ten głupi francuski, może się trochę pouczę. Choć w zasadzie za latanie by mi się wziąć przydało. To znaczy za teorię latania. Momenty i te inne. No ale na pierwszym planie wciąż jednak praca, syllabusy, programy. W zasadzie nie rozumiem, dlaczego nagle mi się to tak znudziło. Przecież tak fajnie mi się nad tym pracowało. To chyba jednak to zmęczenie materiału.

A co mi się chce robić? Spać. Tak wiem, tragiczne. Ale to dlatego, że coś źle długo czy coś ostatnio śpię i ciągle chce mi się tylko spać.

A telefon milczy. Jak głupi. Nie wiem po co. Choć może przecież mój telefon ma właśnie milczeć. Może właśnie do tego jest stowrzony. W końcu mam nielimitowane minuty, to gdzieś się komuś musi wyrównać.

Czy ja jestem nieznośna? Oh, nie powinnam była zadawać tego pytania, bo nagle usłyszałam na nie odpowiedź.

Dobrze, idę już, nie marudzę.

Pomarudzę przy framudze.


Wednesday, January 8, 2014

Pudle, poduchy i głupi francuski

Nie mam dziś żadnych ciekawych insightów. Nuda. Na pudla.

Czy powinnam jechać "na narty". Oto jest pytanie zasadnicze i nierozwiązywalne. Jeśli pojade to tak z niechcenia właściwie. Niby bym chciała, a z drugiej strony, czy czuję ten instynkt? Ten impuls taki fjany, który zawsze fajne tworzy? Nie czuję. Moje impulsy weekendowe zagłuszone zostały przez niewiedzę o stanie pobytu trąbacza jednego.

Czasem myślę sobie co ja robię. Jak ja się zachowuję, jak odzywam. Co ja sobie w ogóle wyobrażam.

A czasem

A czasem wiem wszystko i nie widzę nawet powodu, żeby się chamować. Czuję, że mogłabym powiedzieć absolutnie wszystko. I w odpowiedzi pogłaskanoby mnie po głowie. Tak fajnie, jak w tym śnie.
Jak ciekawie można komuś przytlulić głowę z włosami.

Takie to myślenie o snach moich ostatnich wyczerpujące. Analiza mnie zupełnie wykańcza. Jak to się stało, że nagle tka nie mogę poradzić sobie ze snami? Tak nie umiem ich czytać, chodzę w kółko i próbuję i próbuję i tak i siak i nic z tego nie wychodzi. Czuję się tak, jakbym cały czas śniła. Z tą bezradnością, nierozumieniem na rękach.
Odpowiedzi często przychodzą tak nagle i nieoczekiwanie, może muszę przestać ich szukać. Ale jak przestać szukać, gdy wydaje mi się to jedyną chwytalną rzeczą jaką w tym momencie mam.

Rozpoczęłam romans z francuskim. Tak. Niechętnie siegnęłam po zeszyt w notatkami i książkę. Posłuchałam trochę nagrania, przypomniałam sobie, jak to czyta się połowę słowa. Co za głupi język. Ale to co w językach lubię tak bardzo, co zaskakuje mnie ciągle, bo lubię to także w tych językach, których nie lubię! ba! przez to lubię języki, których nie lubię! To melodia. Melodia w każdym języku jest taka inna! Tak specyficzna, taka niepowtarzalna, absolutnie niepowtarzalna. Nawet w takich podobnych drapichrustach jak serbski i rosyjski, melodie są absolutnie zupełnie inne. We francuskim też. I co? I jak tak dłużej posiedziałam z muchami w nosie jak nie wiem, bo frustracja moja sięgała zenitu - nie dość, że nic nie pamiętam z tego kursu ani z liceum, że zupełnie ten język nie chwyta mi się głowy, to jeszcze nie mogłam niczego rozkminić z tej głupiej książki i z tych nieposkładanych notatek - po jakimś czasie wreszcie zaczęło mi się trochę nawet podobać. Trochę. Nawet. W końcu zaczęłam coś tam sobie przypominać. Jednego jakkolwiek nie mogę znieść: jak w żadnym innym języku, każde zdanie wydaje mi się tak masakrycznie abstrakcyjne, że masakra. Ot, jest 5 słów w zdaniu. Zdanie znaczy coś tam co to jest czy kto to jest. Czyta się dwa wyrazy z tego, czy wręcz dwie sylaby. Paranoja. Dodatkowo wydawałoby się, że kto to jest różnić się powinno od co to jest słowem kto vs. co. Ha! Nic bardziej błędnego we francuskim. Ot kto to jest brzmi jak dwie sylaby (naturalnie ich nie potrafię powtórzyć w tej chwili), a co to jest ma pięć sylab. Zdanie jest dłuższe o jakieś trzy słowa. Paranojen.
Ale pomęczę się jeszcze trochę. I może jednak wezmę jakiegoś nauczyciela. Może ktoś jak raz przedstawi mi ten język w jakiś logiczny sposób, jeśli to możliwe.

Ciekawe jak to jest z węgierskim.

A co poza tym? Ah, pójdę chyba spać. Moi ulubieńcy śpią teraz też, więc a nóż połączę się z nimi w śnie.

Czy powinnam mieć jakieś postanowienia noworoczne? Mam postanowienia nowodzienne, nowotygodniowe, czasem nowomiesięczne. Wydaje mi się, że takie mniej globalne lepiej działają. Ale co ja wiem.

Dobranoc wiewiórki na noc zimoluchy pod poduchy.


Pora zrobić kawę

Więc nagle stało się to moją nową tradycją, że piję kawę także w środku dnia. Zwłaszcza dziś jest to niezbędne, jako że moja ogólna kondycja jest jak flaki z olejem. Mimo to upiekłam wciąż zamierzaną od wielu dni lazagne ze szpinakiem. Trochę przesadziłam z serem, ale i tak wyborna. Aż konieczna była dokładka.
Jadnakże teraz jeszcze bardziej chce mi się spać. Wszystko przez tę nieciekawą jakąś noc. I ciszę tam, gdzie chce mi się muzyki tak bardzo.

Może powinnam się po prostu zdrzemnąć, jak to pewnie robią w tej chwili coponiektórzy.

Za kilka dni odwilż. Ciekawe jak to będzie. Nie ruszam samochodu czekając aż się roztopi. Śnieg pod kołami znaczy, bo samochód sam pozamiatałam. W zasadzie mogłaby już być wiosna. Nie pogniewałabym się. Ale nie przeszkadza mi zima.

Tęsknię za skrzydłami. Już nawet nie pamiętam, jak się je ubiera. Gdzie jest przód a gdzie tył. Gdzie przelatuje powietrze. Gdzie moment. Gdzie chwila.
Gdzie są moje skrzydła.


Czy kiedykolwiek da się wyłączyć czekanie?


Monday, January 6, 2014

Zimno

nagle mi się zrobiło. Cały dzień było rekordowe minus 25 stopni Celcjusza, a dopiero teraz zrobiło mi się zimno. Dziwne. Tajemnicze. Zabawne. Czy może się zrobić zimno z tęsknoty?

A moja tęsknota sobie tam chrapie właśnie. Chrap chrap. I nie może się napewno doczekać, kiedy wkroczy do lodolandu i zamarznie na kość. Tak. Ale pewnie jak przybędzie, to lodoland zacznie się roztapiać i jeszcze będziemy mieć powódź z tego wszystkiego.

Co za leniuchowy dzień dziś. Niby pracowity, zajęty, wypełniony nawet jakimiś produktywizmami, jeden rozdział zrobiony choć och idzie to za wolno za wolno! ale taki leniuchowy. Ot, nic mi się dziś rąk nie kleiło. Tylko obiad, o dziwo, dobry wyszedł nawet. I naleśniki dosmażyłam do końca. I zjadłam je prawie do końca. Bez jednego. Jeden na jutro. Nudne te naleśniki jednak z tej mąki. Takie glizdy.

Jutro zamiar na szpinakową lazagne wg przepisu mojej siostry z innowacyjnymi trzema groszami iwony. Bo każdy przepis musi mieć akcent iwoński. Nie ma rady. I nie tylko dlatego, że za nic nie dam się wygodnić na ten mróz do sklepu po ser pleśniowy.

Nabiera mnie na francuski. Kiepsko to widzę. Nie wiem, co mnie za hern w zasadzie. Tak ten język siedzi we mnie i nie chce sobie pójść. W zasadzie w ogóle nie mam ochoty na francuski. Ale kurcze jakoś mam. Od kilku dni poprostu aż mnie skręca. Tak bym chciała. Aż chyba poszukam kogoś. Czuję się jakaś niedokończona przez brak francuskiego. Kurde. Czy można się uczyć na raz francuskiego, serbskiego i rosyjskiego? Czy ktoś to (oprócz papieża naturalnie, ale on się nie liczy jako człowiek) kiedyś robił?

Tak. Więc chyba wracam. Jeśli już nabiera mnie na kolejny język, to chyba nie jest tak źle.

A w drodze - samolot. Narazie tylko na plakacie, ale aż nie mogę się doczekać udekorowania sypialni. Wciąż nie to samo, co to cudo:

ale co samolot to samolot:)

Sunday, January 5, 2014

Żołnierz

Nagle wszystko stało się jasne.

Obejrzałam właśnie kolejny film o niemieckich pilotach, tak, tak właśnie. Gdyby to kogoś miało zaskoczyć. Ten nazywał się Into The White (W biel) i musze przyznać, że stereotypami trochę zalatywał, ale jednak był bardzo ciekawy. Co więcej, oparty na prawdziwej historii. Nie wiem, czy mądre jest oglądać filmy o ludziach utkwiłych na śniegowej pustyni w śnieżnej zamieci, ale co tam.
Ah, ta niemiecka dyscyplina. Większość ludzi zupełnie ja degraduje, śmieje się z niej, pomniejsza, ale dla mnie to nieustająca fascynacja od samego spotkania z książką Moczarskiego i próbną maturą o idealiźme niekoniecznie dobrym. I jeszcze bardziej jestem zafascynowana tą kulturą.

Druga kwestia to żołnierskość i wrażliwość męska, jakże piękna! I ten motyw żołnierza: ten prawdziwy mężczyzna, ten stuprocentowy facet, który ma do spełnienia obowiązek, idzie na wojnę. Idzie na wojnę i ma wielką odpowiedzialność, ma robotę do zrobienia i musi się na tej robocie skupić. Nie ma czasu na smsy czy telefony, ale nigdy nie zapomina, nawet na chwilę nie zapomina tej, którą nosi w sercu. Która czeka w domu, bo to z kolei jej zadanie: czekać cierpliwie, aż on wróci z wojny.

Może to głupie porównanie, bo nie ma wojny, czy nie mamy wojny gdzieś tu obok, naszej. Ale coś jednak w tym jest, w tej wojskowości, w tej pewności, w tym spokoju... żołnierskim. W tym typie, który fascynuje mnie chyba najbardziej.

Ah, czyż muszą fascynować mnie takie skomplikowane rzeczy...

Zaczęłam dziś robić naleśniki, ale znudziło mi się smażenie w połowie. I co teraz? Może dosmażę jutro. Może nie dosmażę wcale.

Czekam i wiem. Po proooooostu

wiem.

 

Thursday, January 2, 2014

Było mi łatwiej

zasypiać z niedoczekania nawet ze smutkiem na ramionach. A teraz tyle jeszcze godzin rozsądku, choć ciało krzyczy o sen i niedoczekanie nagle takie nieprzyjemne.

Czuję jak rozchodzi się po mnie królowa choroba i ogarnia mnie całościowo. I co? Totalna bezsilność. Jestem taka cfaniara gdy przychodzi mi pouczać innych co powinni jeść pić czym się owijać, a sama jestem bezradnym dzieckiem, które zaczyna wszystko boleć. Jedyne co jeszcze mam to wilcz apetyt, ale krokiety już się kończą, nawet cwibaczek kroczy ku mecie, mało co barszczu. Jutro zrobię może łazanki z resztą kapusty, choć najlepszym rozwiązaniem byłby jednak rosołek. Tak, może właśnie powinnam ugotować rosołek.

O dziwo mam dziś nieposkromioną energię. Pierwszy rozdział książki oficjalnie zakończony i muszę stwierdzić, że wygląda nie najgorzej. Jeszcze jakieś 20 i będzie gotowe.

I co ja tu chciałam? Poskarżyć się? Ah, nawet nie mam siły sie skarżyć, bo życie takie piękne. Nie mogę się skarżyć na odległości, bo czas i przestrzeń to fikcja. Lodówka pełna (od wielu miesięcy nie była taka zapchana! ba! jeśli kiedykolwiek odkąd się tu wprowadziłam!), brzuszek pełen, serce pełne... a ramiona też się wypełnią już niedługo. Tylko te oczy mi się tak durnie zamykają głupie.

Śmiesznie się żyje w Stanach na europejskim czasie.



Wednesday, January 1, 2014

Niu Jer

To przyszło nagle. Ot zgłodniałam i udałam się do kuchni. Lepiej jest czekać nie czekając. W poszukiwaniu czegoś do przekąszenia, uśmiechnęła się do mnie kapusta nadpsuta, która czekała na krokiety od wielu tygodni. I tak się zaczęło.

Skończyło się jakieś trzy lub cztery godziny później: furą złocistych krokietów, pachnącego czerwonego barszczyku i przepięknym cwibakiem/keksem o złocistej kruchości. Wszystko wyszło wyśmienicie, ale cwibak wysunął się na bezapelacyjne prowadzenie.

Piękny dzień. A na polu piękna zima. Śnieg jest absolutnie powalający. Dowód?

Displaying photo.jpg

Displaying photo.jpg

Displaying photo.jpg

Displaying photo.jpg

Displaying photo.jpg