Monday, October 29, 2012

Buh

Buh mi dziś. Może to rezultat zmęczenia, ileż w końcu można pracować. Czasem myślę, że za stara jestem na ten tryb od 6:30 rano do 9 wieczorem. Nie wiem co prawda, co robiłabym, gdybym kończyła pracę wcześniej, ale może coś by się znalazło. Jakkolwiek narazie nic na to nie wskazuje, by taki luksus mi się napatoczył.
Dochodzi siódma, czuję się senna i zmęczona. Głównie pewnie zmęczona samym myśleniem, że mam do zorbienia jeszcze kupę roboty. I zamiast się za nią wziąć i skończyć jak najszybciej, to siedzę i piszę. Łudzę się, że jak przegryzę jabłko, obejrzę pół odcinka Skrzydeł, napiszę krótkiego posta, nabiorę energii i wrócę do pracy pełną parą.
Well, chłop psa użarł żyd koniowi uciekł. Guzik będzie, a nie energia. Resztki energii wypalają mi się z każdą minutą.

I co?
I powinnam wziąć się do pracy jak najprędzej, póki mam jeszcze w sobie trzy gramy siły.

I wszystko sprowadza się do przepracowania, już nawet zapomniałam, że właściwie chciałam tu pisać o czymś zupełnie innym...

Bierzmy się. Odpoczniemy w innym życiu.

Saturday, October 27, 2012

Nad jeziorem

A dziś byłam nad jeziorem. Z drżącym i jednocześnie ucieszonym sercem przejechałam jakże znajomą i przepełnioną emocjami trasę dojeziorną. Dziwnie było przejeżdżać pod tym wiaduktem i nie dzwonić do B. A jednocześnie przyjemnie było nie czuć tego ciężaru, tego strachu przed niewiadomo czym. Nagle zdałam sobie sprawę, że każdego tego podwiaduktowego telefonu się... bałam. Jakie to dziwne.
Przejechałam obok znajomego mieszkania, gdzie czułam się już tak dobrze i dotarłam do niesamowitego zalążka ulicznego tuż nad samym jeziorem. Piękno ogarnęło mnie całą, że aż nie mogłam uwierzyć. Myślałam, że już nie może być piękniej, że nie ma tam lepszej okolicy, ładniejszego zakątka. Myliłam się...

I właśnie w tej chwili zdałam sobie sprawę, dlaczego ta uliczka, te kamienice wydały mi się tak znajome! Już wiem! Te kamienice są ogromnie podobne do tych przy meksykańskiej restauracji, gdzie chodziłam z K. Kamienice, które zupełnie rozłożyły mnie na łopatki. A te kamienice są tuż nad jeziorem. I jak tu nie zwariować z zachwytu.

Poszliśmy z K. pod Loyolę, trochę dalej po Edgewater aż do zaludnionej, ale bardzo przyjemnej kafejki. Nie jakiegoś dziurawego zimnego Starbukcsa przedmieściowego. Nie nawet do przedmieściowej Panery, która już średnio mnie kręci, ale do niezwykle miłej kafejki, gdzie kawa nie dość że pyszna, własnej produkcji, to w wielkich filiżanach z drzewkiem z pianki mlekowej. I ludzie dookoła z laptopami i myślami zakręconymi. Jak Pieczyński. I sobowtór B. gdzieś po drodze, te serbskie oczy... I to piękno wszędzie dookoła.

Tak, to moje miejsce. Tam chcę mieszkać, tam chcę być, tam chcę się uczyć dorosłości i walczyć z nieśmiałością. Tam chcę nauczyć się...

żyć.

Friday, October 26, 2012

Starzy znajomi i nowe penetracje myślowe

Dziś spotkanie ze starą znajomą. Jedną z tych, których bardzo chciałabym mieć częściej i więcej w moim życiu. O. jest trochę taką nieodwzajemnioną miłością moją. Nie wiem, czy nie za bardzo chce, czy faktycznie nie umie znaleźć w swoim życiu miejsca dla mnie, cóż pewnie to pierwsze i jeśli to drugie też to tylko dlatego, że to pierwsze. I niesamowite jest, jak po tylu odrzuceniach wciąż jest mi tak bliska, wciąż jej chcę i chcę. I lubię, tak bardzo lubię, choć jest nieznośna. Miłość to taka śmieszna sprawa, gdy kogoś nieznosimy to potęgi i jednocześnie kochamy.

O. nie przyniosła mi żadnej inspiracji, pomocy, doładowania - wręcz odwrotnie, przyładowanie, rozładowanie; bo że moje marzenia są głupie, bo że moje myśli niewdzięczne, bo że mi przejdzie i że po co tak w ogóle ja.

I co? I to zupełnie nie jest ważne, bo przyfrunięta na tak krótką chwilę nie mogłaby zrozumieć. I ja to rozumiem, i wybaczam, i przepuszczam przez palce i nie słucham. Swoje wiem i swoje chcę i zdałam sobie dziś sprawę, że wcale nie szukam w tej kwestii wsparcia. I to chyba jedna pozytywna rzecz, jeśli chodzi o jakieś inspiracje doładowania czy coś, która mi z tego dziś wyszła.

Jakkolwiek najważniejsze jest i tak, że widziałam się z O. Że usiadłyśmy w naszej ulubionej Alt Thai, że zjadłyśmy moje ulubione Pad Won Sen i samo to siedzenie tam było tak miłe. Tak miłe.

Szkoda, że to taka nieodwzajemniona miłość i na następne takie spotkanie musiała będę czekać pewnie bardzo długo. Ale i tak jestem wdzięczna, chylę czoła, tak bardzo się cieszę, że dostałam choć ten mały bukiecik stokrotek.


A w duszy ciuteńkę spokojniej. Może przez to uświadomienie sobie, że jednak wiem, czego chcę mimo przeciwieństw, może przez T., może przez poprsotu wyjście i usmiechnięcie się do socjalnego życia. Do świadomości życia. Bo niezwykle ważna jest świadomość, że jednak żyję. Bo jeszcze dziś rano nie byłam do końca pewna.

Nigdy nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo trzeba się pchać. Choć wydaje mi się jednak, że innym ludziom przychodzi to bardzo łatwo. Ba, że inni ludzie nawet o tym nie myślą, tylko po prostu idą i biorą to co chcą. Dla mnie pójście do kosmetyczki wydaje się być najtrudniejszą rzeczą na świecie. Dlaczego? Dlaczego jest mi tak przeraźliwie trudno wykręcić numer i umówić się na spotkanie? Bo tak naprawdę samo pójście będzie już z górki. Z nową głupią kliniką, w której tylko poznałam mężczyznę mojego życia, którego nigdy później już nie spotkałam i który nie mam pojęcia jak wygląda i pewnie nie poznałabym go na ulicy, a o którym jednak wciąż myślę, więc z tą głupią kliniką zajęło mi pół roku? Rok może? Może. Z kosmetyczką trwa już około... trzech lat. Ludzie, coś naprawdę jest ze mną nie tak.
Z niewiadomych powodów zabiegi typu kobiecego mnie przerażają i doszczętnie onieśmielają. Brwi załatwić potrafię tylko w jednym i tym samym miejscu, wcale nie po drodze, u chinek, u których pierwszy raz w życiu byłam z M.... Sama nie potrafię iść do żadnego nowego miejsca, choć marzę o tym bez przerwy...

I czy ja jestem normalna.

To dlatego tacy ludzie jak ja potrzebują stałych miejsc, tych samych sklepów, usługodawców. Mój rodzaj jest absolutnie przerażony chodzeniem do obcych progów, nowych twarzy, głosów, gestów. Potrafimy funkcjonować tylko w miejscach, które znamy i które już wiemy, że nie kryją w sobie jakichś niebezpieczeństw, jakichś podstępków, pułapek.

I tylko jak w taki sposób odkrywać świat?

Przerażona jestem czasem tym wszystkim. Boję się wyjść czasem choćby na parking posprzątać samochód. Tak, to dlatego jeżdżę takim brudasem tak naprawdę, nie dlatego, że jestem leniuchem. Ja poprostu się boję publicznie sprzątać samochodu. Nie wspominając już o tych fantastycznych miejscach, gdzie można tak super go wysprzątać, gdzie można wyodkurzać całe wnętrze, wyczyścić szyby od środka i wszystko. Może nawet wyprać samochód ręcznie z zewnątrz i mieć przy tym dużo radochy. Boję się sama. Bardzo. Gdyby ktoś ze mną chciał... to z rozkoszą. Ale sama...

I w ten sposób dochodzę do wniosku, że jak bardzo lubię być ze sobą i robić sobie swoje rzeczy, chyba jednak nie jestem stworzona do bycia samą. Mimo dobrej zabawy z ludźmi przemykającymi przez moje życie, z coraz to ciekawszymi męskimi elementami (no i jednak coraz to przystojniejszymi), z moją niezależnością, którą sobie naprawdę bardzo cenię - jednak dziwnie mi i wszystkiego się boję i bardzo przydałby się ktoś za rogiem, z kim możnaby pojechać wysprzątać ten samochód, dla kogo ugotować coś wyszukanego, czy choćby wreszcie

umówić się na wizytę u kosmetyczki.

Monday, October 22, 2012

Think and feel, think and feel;)

Rany, dziesiąta już, miałam iść wcześniej spać, a mam ochotę siedzieć i napisać parę listów, załatwić parę spraw, przejrzeć parę stron... No ale trzeba iść spać, nie ma wyjścia. Więc tylko na dobranoc trochę Abrahama i prawa przyciągania, choć niestety tylko dla wtajemniczonych w angielski. Już dawno nic do mnie tak nie przemówiło, jak ten kawałek...  

You can't feel negative emotion and let the good stuff in, and you can't feel positive emotion and keep the good stuff out. You just can't. = Nie da się odczuwać negatywnych emocji i jednocześnie dopuścić do siebie dobrych rzeczy, tak jak nie da się czuć pozytywnych emocji i nie dopuszczać do siebie dobrych rzeczy. Poprostu sie nie da.



A na polu jakiś szalony wiatr i deszcz. Od czasu do czasu, przemyka przez mój świat, szumi przez około minutę lub dwie i cichnie, jakby go nigdy nie było...


Monday, October 15, 2012

Czołgi

Był jeden taki cytat, który niezmiernie mi się podobał: "Dlaczego wciąż biję się w głowę tym młotkiem? Bo to takie wspaniałe uczucie, gdy przestaję." Podobnie jest z czołgami. Czołgi jeżdżą po nas bez przerwy. I bez przerwy im pozwalamy. Dlaczego? Bo czujemy się tak wspaniale gdy przestają? Nie do końca. Bo każdy następny czołg uświadamia nam, że wciąż nie nauczyliśmy się unikać czołgów. Że wciąż wierzymy, że ten zamaskowany pojazd to coś dobrego. Choć od samego początku widzimy czarno na białym, że to czołg. No ale weź nam przegadaj.

Moje czołgi jeżdżą po mnie w bardzo konkretnym celu: mam je wszystkie opisać, spisać i wydać w postaci bestselleru. I stać się sławna. Tak, dokładnie tak.

Więc kolekcja rośnie. I tak naprawdę mam to w nosie, choć trochę bolą mnie kości po tym przejechaniu kolejnym. Ale coż, sama się prosiłam. Może ja jednak mam rację z unikaniem ostatecznych rozwiązań, z wyjaśnianiem sytuacji, które są tak przecież jasne. Z niedowiadywaniem się do końca. Po latach i przypadkach, głownie tych, w których postanowiłam zrobić inaczej, stwierdzam, że jest to znacznie łatwiejsze, wygodniejsze i lżejsze na serce i ducha. I chyba już odtąd tak właśnie będę robić.
Tak jak wtedy w kolejce, gdy moja nieśmiałość uratowała mnie od zgubienia się zupełnego. Bo wychodzi na to, że nasze wady tak naprawdę bardzo często ratują nam skórę. Widocznie to jakoś tak już jest przemyślane, że to co inni w nas krytykują i co uważane mamy za wady, daje nam jakąś siłę niezwykłą, której inni nie mają, albo może mają w swoich wadach.

No i tak, znów muszę się w sobie pozbierać. Dobrze, że taki luźny tydzień i Atlanta na horyzoncie. Trochę oddychnę. I nad książką trzeba posiedzieć. I nad wyrzucaniem rzeczy i zdobywaniem nowych popracować...

Jakoś to będzie, byle do jutra.


Wednesday, October 10, 2012

Hunting

Gorączkuję się wciąż, choć może jednak przez większość czasu ocieram się o rezygnację ze wszystkiego. Ale pewnie zrezygnować mi się w końcu nie udaje, bo nie mam z czego. Każda nowa nadzieja jest tylko wzmocnioną tęsknotą za czymś co już nie istnieje, co może nigdy nie istniało, a tylko sobie to wmówiłam. A jednak tęsknię.

Moje ciało szwankuje odrobinę, ale się nie dam. Poszłabym na zajęcia z energii, ale szkoda mi 70 dolców. Czy może raczej poprostu nie mam 70 dolców. Poszłabym na zakupy ciuchaste, ale z tych samyc powodów i z powodu wielkiego lenistwa zakupowego też nie pójdę.

Ogólnie nie ma tu się nad czym głowić: sytuacja jaka jest każdy widzi. I nie da się jej zmienić, ach w końcu nie wykupując tej wielkiej wróżby u wróżki zmyślałki przegapiłam mój cudowny los, moją niezwykłą odmianę, która miała się wydarzyć "dokłądnie 8 października albo parę dni wcześniej ale później". Hm, no parę dni później jeszcze by się załapało, więc a nóż. Śmieszne to, że nawet gdy chcemy dokonać jakiejś konkretnej zmiany, nasze życie w tej tak zwanej cywilizaji nie pozawala nam na to, no chyba że mamy kasy jak igieł po świątecznej choince. To ciekawe jak budujemy sobie ciągle mury i ograniczenia by... czuć się wolnym... jak pakujemy się w roczne umowy, by mieć poczucie domu i potem gdy go już nie znosimy, nie ma się jak wyprowadzić...

Byle do przyszełego weekendu. Ucieknę do Hotlanty i od tej rzeczywistości, której już nie chcę. Ucieknę i może gdy wrócę poczuję się dobrze? Bardziej w domu? Jak to się stało, wciąż nie mogę uwierzyć, że nagle moja oaza, moje cztery ściany, za którymi tyle razy tak mocno tęskniłam, w których czułam się jak nigdzie indziej, które kochałam całą sobą mimo tak bolesnej pamięci ścian, więc jak to się stało, że tak nagle, niemal z nikąd, te cztery ściany stały mi się tak obce.

Pytanie dnia tymczasem, w tej całej niewygodności: tak czy nie? Proszę o opinię.

Saturday, October 6, 2012

Raport z miasta samotności

Nie wiem, czy dotąd nie zdawałam sobie z tego sprawy, czy byłam tak skoncentrowana na moich dolegliwościach, że nie chciałam tego widzieć, ale dziś stwierdzam: świat jest niewiarygodnie samotny. Ludzie poprostu skręcają się z bólu samotności. Nikt nie chce tego przyznać, ale każdy to czuje i każdego to przeraża. Może chodzi o to, że w którymś momencie już nam nie będzie zależeć na miłości, ale poprostu będziemy chcieli kogoś mieć, do kogoś wracać, przy kimś sie budzić. A miłość, połączenie dusz i te inne fanaberie nie będą już miały żadnego znaczenia.

Siedzę sobie dziś w domku i miotam się między sokiem a winem, najchętniej poszłabym spać, ale tak nie śpię ostatnio, że przestaję lubić chodzić do spania. Nie wiem, dlaczego i już mnie to denerwuje, więc trzeba będzie chyba coś z tym zrobić.
Naturalnie tęsknię za B. ale jest mi dobrze. W zasadzie wszystko mi już jedno, już mi się nie chce: walczyć, biegać, zabiegać, I'm done. Chcę mieć tylko święty spokój.
Ale gdy przeglądam te strony, te profile, to jestem załamana. Samotność przegotowuje się i kipi. Masakra. I jest mi żal tych ludzi, jest mi tak strasznie ich żal...

Nie mogę się doczekać Atlanty. Dwa tygodnie, pół i jeden weekend i już polecę. I znów będę frunąć i odkrywać nowe światy. W kropli wody. I zagrzeję się trochę, bo Atlanta-Hotlanta to przecież cudwona kraina z Północ-Południa, kraina bawełny i gorących murzynów... czy może raczej gorąca i murzynów... i jak tu móc się doczekać.

A tymczasem, "przechowajmy się zostawmy się na czasy lepsze; poczekajmy aż się zmienią czas i ludzie i powietrze"...

Friday, October 5, 2012

Snów ciąg dalszy

Dziś Ph. Przyszedł, usiadł, był. Mam wrażenie, że ten sam sen trwał całą noc i całą noc spędziłam z Ph. choć za nic nie mogę sobie przypomnieć, co robiliśmy. Dużo było rozmów, ale najwięcej zwyczajnego bycia.
Dlaczego Ph.? Bo tęsknię za B.?

W duszy spokój, choć wciąż trwa żałoba. Wydaje mi się, że przechodzę stan akceptacji, ale tak do końca nie jestem pewna. Zaczyna mi troszeczkę brakować niektórych telefonów, a z drugiej strony czuję jakąś błogość. Czy to wolności, czy spokoju, czy postawienia na swoim. Nie mniej jednak dokładnie tego potrzebowałam i stwierdzam, że dobrze mi to służy. Tak, coś mi się wydaje, w zasadzie od czasów Ph., że spokój i samotność to najlepsze lekarstwo na sercowe dolegliwości. I dochodzę też do wniosku, że muszę uważniej siebie słuchać, bo już chyba naprawdę najlepiej wiem, czego mi potrzeba.

A jutro koniec moich wolnych sobót. Z jednej storny może to dobrze, trzeba wrócić do mocniejszego tempa, z drugiej już tęsknię za wolnością. Choć czy moja sobotnia wolność nie oznaczała B.? I czy napewno potrafiłabym wrócić do moich słynnych sobót wewnętrznych?

Nie mogę się doczekać przeprowadzki do Chicago. Jestem taka dziwnie zawieszona (choć czy ja nie zawsze jestem dziwnie zawieszona), wciąż żyję latem, a na polu już tak zimno. Wiem, że zaraz za momencik będzie już szaleństwo christmasowe, prezenty i te inne, wiem, że wszystko nabierze innych kolorów i ten moment, gdy ujrzę pierwszy śnieg... wiem. A jednak juz tęsknię za latem i nie mogę się doczekać nowego etapu w moim życiu. Nie wiem, jak sobie poradzę, jak to wszystko połączę ze sobą, ale przecież jakoś połączę. Już widzę się spacerującą brzegiem jeziora, juz czuję wiosenną bryzę we włosach, już słyszę ten uspokajający a jednocześnie tak pięknie niepokojący szum...

No, ale dośc tych marzeń i gdybów. Trzeba przetrwać zimę, napisać książkę i zrobić jeszcze parę innych rzeczy. Więc byle do wiosny.

Thursday, October 4, 2012

Moja Telenowela. Odcinek 3,459

Moje niedowierzanie, wzdychanie, żałoba niczym po kocie (choć po kocie raczej jednak większa) i sprzątnie potrwa jeszcze jakieś 50 odcinków. Niestety tak to już jest w telenowelach, że emocje odgrywają nam się przez jakiś czas, wleką za nami i tak dalej. No coż, trzeba przetrzymać.

Najlepiej by było przespać, ale spanie mi się właśnie zepsuło. Ciekwie zaś spełnia mi się znów to, co chciałam, bo chciałam snów, jakichś znaków, rozmów z podświadomością i odwiedziny w incepcji no i oto spełniło się. Śnię. Śnię o byłych historiach i mężczyznach, o dupkach też, śnię o spotkaniach trochę dziwnych, ale słabo pamiętam co to za spotkania. I nagle przerażająca myśl: czy mój sen "Kołodzieja" zaminił mi się właśnie w sen "Mirosława"??? Aaaaaaa, please no!! Jakże wolałam stłamszonego, przeterminowanego Kołodzieja, któremu życie pewnie układa się całkiem dobrze, kolejne dzieci na świat przychodzą, a dla mnie wciąż kojarzył się ze starym dobrym niewłaściwym wyborem. Nowa wersja jest znacznie bardziej nieprzyjemna, choć też, muszę to jednak przyznać, niezwykle czytelna. Może chodzi o jakąś inną wersję wyboru. Może chodzi o powracanie do tej samej rzeki, co już odbiega od teorii Kołodzieja.
No ale chyba muszę wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodzi. Kołodziej (zbierzność nazwisk przypadkowa), człowiek, do którego pałałam przez lata niewyjaśnionymi uczuciami, w większości nieodwzajemninymi a już napewno nieświadomymi wzajemności, śniwał mi się zawsze wtedy, gdy byłam w związku nie dla mnie. Pierwszy sen pojawił się dość wcześnie, przy pierwszym powaznym związku w moim życiu, z filozoficznym P. Wiedziałam, że to wszystko nie ma sensu, ale nie chciałam się z tego bezsensu wydostać i ciągle powracałam w ten sam krąg. Kołodziej śnił się uporczywie, aż któregoś dnia odszedł w zapomnienie, podobnie jak mój filozoficzny związek.
Jakże ogromnie zdziwiłam i zaniepokoiłam się, gdy Kołodziej pojawiał się w moich snach, kiedy byłam już mężatką... Na nic zdały się nadinterpretacje, wyjaśnienia, ucieczki myślowe i próby zmienienia znaczenia: Kołodziej jak się poajwił, tak za nic nie chciał odejść. Wszystko było jasne, na długo zanim wreszcie to do mnie dotarło.
Następne związki różnież nie zostały zlekceważone przez Kołodzieja. Pojawiał się zawsze wtedy, gdy potrzebny był alarm, gdy moja sama wiedza świadoma odpychana była przeze mnie wszelkimi siłami, gdy pokonywałam mistrzostwa świata w przekonywaniu się, że wcale nie jest tak jak jest.

I co się nagle stało? Gdzie podział się nagle mój stróż Kołodziej? Dlaczego zniknął, utonął, rozsypał się w pył i został bezlitośnie zastąpiony kimś, przed kim jeszcze nie tak dawno Kołodziej tak uporczywie mnie ostrzegał?

Jestem zawiedziona i czuję jeszcze większy żal. Nigdy nie zakopany, nigdy nie załagodzony żal odrzucenia.

Tak czy siak, sny właśnie takie mi towarzyszą ostatnio. Gdzieś pojawiają się też inne postacie, nei tylko w snach, ale i w myślach uporczywch, sama nie wiem, dlaczego. Wciąż wraca ten temat. I zastanawiam się nad tym naprawdę. Wiem, że wiązałam z tą postacią, Ph. znaczy, duże nadzieje. Ale wiem też, że to była beznadzieja, katastrofa, paranoja i pomyłka że sto pięćdziesiąt. I co w tym jest, że cały czas pcha mi się do głowy. Nie rozwiązane sprawy z przeszłości? Nie zamknięte drzwi? Nawet jeśli, przecież mam to w nosie, to po jaką maryśkę mi się to pałęta przy włosach?
Nie rozumiem, nie pojmuję, ni huhu.

I takie to wątki w mojej telenoweli. No i naturalnie, że będę sławna, jak tylko napiszę o tym książkę. I będę jeździć po świecie, czytać fragmenty, podpisywać i wtedy dopiero wszyscy mnie będą chcieli znać, ha.
I pewnie nawet sam Kołodziej przypomni sobie o moim istnieniu.