Saturday, September 29, 2012

Udawanie

Czasami trzeba być bardzo ostrożnym, gdy się o czymś myśli. Jeszcze bardziej ostrożnym być jednak trzeba, gdy się coś udaje. Gdy się udaje, że się gdzieś albo jeszcze lepiej z kimś jest, gdy się udaje, że się coś robi, coś mówi, o czymś marzy. Gdy się sobie wyobraża ciąg zdarzeń i takie tam.

Trzeba bardzo uważać, bo to wszystko może się spełnić. Tak, dokładnie jak na tych filmach, kiedy bohater myśli sobie i w końcu mówi: chciałbym być nastolatkiem i bum, ot staje się oto nastolatkiem. Tak, może te filmy to wcale nie są niemożliwe. Wszystko na to wskazuje.
I małe klamstwa dla ocalenia duszy mogą nagle stać się rzeczywistością....

Tak, to wszystko jest bardzo śliskie.

I tylko co wtedy gdy się stanie?

Friday, September 28, 2012

Pełnia

Dziś jest pełnia, każde życzenie się spełnia... Więc życzę sobie:

- żeby
- i żeby
- i żeby jeszcze
- i na koniec żeby

W zasadzie to bardzo szkoda, że z mojego okna czy raczej z moich okien nie widzę księżyca. Tak jakoś dziwnie się czuję bez księżyca widocznego, choć czasem ratuje mi to pewnie życie.

Seattle coś nie wydaje mi się realne. Ostatnia deska ratunku okazuje się spalonym mostem. Tak to już z drewnem. Cóż, nie dane mi. Może jeszcze przynajmniej nie teraz. Coś wymyślę. Coś jeszcze wymyślę. Może to czas na przemeblowanie? Może na urządzenie czystki w mieszkaniu i wywaleniu wszystkich rzeczy, których już nie chcę? Całkiem możliwe. Może nawet skorzystam.

A jutro postanawiam jechać nad jezioro. Usiądę na trawie i będę się gapić w błękit. To nic, że nie do końca w tym miejscu, w którym chce. Ważne, że bardzo blisko. Może nawet wezmę się za książkę.

Ta pełnia będzie moją pełnią przełomową, zmienię z nią moje życie. Usunę starocie, narysuję nowe horyzonty i odwrócę wszystko do góry nogami. Bo dalej tak być nie może.

I to tyle na dziś. Prawie dziesiąta, moja pora na dobranoc bo już księżyc świeci, dzieci lubią misie, misie lubią dzieci...

pstryk.

Thursday, September 27, 2012

Księżyc!!!!

Wracałam sobie dziś z uczelni i spoglądałam na niesamowite niebo. Niebo w Stanach jest powalające, chmury są ogromne i ciągle wygląda to tak, jakby miał zaraz nadejść jakiś straszny wiatr, jakaś ogromna burza, jakaś wielka katastrofa nie do ogarnięcia. Tymczasem to tylko amerykańskie niebo bawiące się wielkością i barwami, chmury w walcu, zagubione smugi kondensacyjne. I dziś to niebo amerykańskie wyglądało wyjątkowo pięknie.
Tak gapiąc się na nie więc, zauważyłam nagle:

księżyc.

Dzień przed pełnią, może dwa, grubiutki, okrąglutki prawie doskonale. Panoszący się na tym amerykańskim niebie jak u sibeie. Ba, a gdzie jest jak nie u siebie.

I wszystko nagle stało się jasne. Cała złość, pragnienie ucieczki, niewygodność i niemożność usiedzenia na miejscu, czy znalezienia sobie owego. Wszystko to przez księżyc.

Takie proste i takie straszliwe.


Wciąż zastanawiam się, czy uciec, czy poddać się sferze, na którą tak bardzo nie mam ochoty. Mam tendencję do zmuszania się jednak do rzeczy, na które nie mam ochoty. W zasadzie nie wiem, dlaczego, może dlatego, że jestem jednak masochistką i lubię się maltretować. Ale ten weekend zapowiada się tak pięknie i ochota na najeziorny spacer czy rower kusi mnei bardzo. Może ucieknę do mojej ulubionej krainy. Kto powiedział, że muszę mieć towarzystwo, może samotna ucieczka da mi wiele więcej.

Bo czasem gdy bardzo czegoś potrzebujemy, to najlepiej jest sobie to odebrać.

No mówię właśnie, masochizm doskonały...

Butów mi trzeba. Nie przyszły dziś jeszcze (chyba) te czarodziejstwa, które kupiłam w niezwykle spontaniczny i nieodpowiedzialny sposób. Tak czy inaczej, i tak brakuje mi całej szafy.
Tak, najlepiej byłoby sprzedać wszystko co mam i kupić zupełnie nowe rzeczy. Nigdy o tym tak nie myślałam, zawsze szkoda, tak szkoda było mi oddać moje starocie. Tymczasem, po raz pierwszy w życiu czuję, że pragnę porzucić wszystko co znam i uciec w nieznane.

Tylko jak znaleźć jakichś pokręconych ludzi, którzy chcieliby kupić moje starocie...

Ach, nowy domownik czy raczej podróżnik skzolny przybył w rodzinie. Wreszcie przeprosiłam się z torbą niedźwigajką czyli walizką poziomą na komputer książki i pierdoły. Koniec dźwigania. Trzeba oszczędzać kręgosłup. Cóż, będę wyglądać staro, trudno. Nie ma wyjścia.

A zupa pomidorowa była wyśmienita.

Wednesday, September 26, 2012

Parapety

Słońce rozświeciło się dziś popołudniem. Wciąż jeszcze mogę chodzić w butach z otwartymi palcami, choć gdy siedzę w klasie, trochę chłoodno w palce. Ale jakoś nie mogę przemóc się, by ubrać kozaki.
Nie jestem pewna, czy jestem w fazie złości, akceptacji, czy może wciąż w negacji. Może wszystko po trochu? Wciąż nie wierzę, ale w zasadzie wszystko mi jedno i mam to w nosie. Wciąż jestem zła, bardzo zła, ale na co? Na siebie, na mieszkanie, na bałagan, na klatkę schodową (tak, na klatkę schodową), na niewiedzeniecozesobązrobić, na rozlatujące się buty, na ciężkość kupienia jakichś nowych podobnych, ale innych, na niedorypane kanapy, na brak stoł do jedzenia, na nudne seriale, na brak telewizora, który i tak nie jest mi potrzebny do szczęścia, na niezkoordynowane projekty i niedoczenia na odpowiedzi, na brak kasy by poprostu kupić bilet na samolot do Seattle i uciec z tego sietu, na imprezy, na które naprawdę nie mam teraz ochoty iść ale wszyscy cisną, na to ciśnienie, ktorego nie mogę znieść i chcę uciec jak najdalej, na ludzi, na których się zawiodłam i mogą sobie do mnie dzownić i i tak nie odbiorę (wybaczcie owi ludzie, ale to było poprostu przekroczenie tej pewnej granicy), na porypany uniwersytet, który znowu wyciska ze mnie wszystkie soki i nie płaci, i znowu muszę robić za darmo fs*, na makaron polski, który też jest jakiś porypany i nie potrafi się normalnie ugotować tylko ze stanu twardości odrazu zamienia się w ciapę, na korki, na które nie mam ochoty, które chrzanią mi cały dzień, a które muszę mieć, bo przecież nie zwiążę końca z końcem, na zakichaną głupotę angażowania głupiego studenta gówniarza, który nie dość, że nie ma szacunku czy pokory, to jeszcze jest pyskaty i niezwykle wygodny, na tony poczty, zakichanych ofert kart kredytowych i reklam, których nie chce mi się przeglądać, a by sie przydało, na zakichane mieszkanie z grzybami, którego już mam dość i które pewnie sprawia, że jestem wciąż chora na to cholerstwo i nie wiem jak się z niego wydostac a i boję się trochę już teraz przeprowadzać do chicago, na ten mój strach durny, na to ze K. nie ma dla mnie czasu, a mnei skręca i potrzbeuję tych wieści jego teraz a nie za trzy miesiące, na to że znów tu ugrzęzłam a już naprawdę wymiotuję tym moim życiem w takim kształcie, na brak normalnych ludzi, na łaknienie cukru, na posmak po jakże przecież dobrej zupie pomidorowej jakiej nie jadłam od jakiegos roku albo dwóch, czy wspomniałam już o imprezie na którą nie chcę iść i nie wiem jak się wykręcić, na to że właśnie skoncentrowałam się i koncentruję od kilku dni na wszystkich negatywnych rzeczach, które mnei wkurzają i jak mam się z nich wydostać, skoro się na nich koncentruję, na brak odwagi ruszenia się gdzieś, gdzie mogę załagodzić moje nerwy, na brak miejsca gdzie mogłabym uciec by załagodzic moje nerwy...

Tak, tyle we mnie złości, a raczej to tylko mała kropla w morzu złości, którą w sobie mam i w której chodzę codziennie.

Rozmyślam glinę, czy nie wrócić i nie wiem, czy jestem gotowa. To w sumie chyba jedyna moja stara rzecz, do której chyba mam ochote wrócić, która jakoś mnei jednak uwalniała od tego bajzlu, od tego shitu, w którym nie wiedziałam, że żyję. Ale boję się, że jeśli wrócę, to poczuję to zmęczenie, to samo znużenie, że wciąż mi ono nie przeszło. Gdy pomyślę sobie o tych dwóch pierdołach czekających na glazurę, skręca mnie aż. Bo nei mam ochoty ich malować. Ale gdy pomyślę o siedzeniu przy kole i rzeźbieniu mokrej aksamitnej gliny, to tęsknię. Ale to chyba za mało narazie, by wrócić.

Fakt pozostaje tym samym faktem: muszę natychmiast koniecznie coś drastycznie zmienić. Nie wiem jak i nie wiem co, ale muszę. Włosy - nuda. Może to wystarczało Osieckiej, ale dla mnie to zdecydowanie zbyt małe i idiotyczne. Praca? Ha, wiśta wio łatwo poweidzieć. Z tym to już trzeba czekać trzy lata, coś jak z mieszkaniem, głupim mieszkaniem. Aż się zastanawiam, co ja tak nagle znielubiałam moje meiszkanie, ale jak się szybko stąd nie wyniosę to dostanę szału. Umeblowanie? Może wywalę te durną kanapę? Pozbędę się wszystkich rzeczy, które mają jakieś pochrzanione wielkie znaczenia? Wywale w diabły materac załatwiany przez kurta? Prawda jest taka, że nic mi się tu nie podoba.

Coś się skonczyło nieodwołalnie bo przecięta została nić wiążąca przeszłość z teraźniejszością.


I tylko co teraz.

Sunday, September 23, 2012

Nie uratowała mnie powódź

mimo że leżałam już na dnie.

Nie uratował mnie pożar
mimo że paliłam sie przez wiele lat.

Nie uratowały mnie katastrofy
mimo że przejeżdżały mnie pociągi i samochody.

Nie uratowały mnie samoloty
które eksplodowały w powietrzu.

Waliły się na mnie
mury wielkich miast.

Nie uratowały mnie grzyby trujące.
Ani celne strzały plutonów egzekucyjnych.

Nie uratował mnie koniec świata
ponieważ nie miał na to czasu.

Nic mnie nie uratowało.

ŻYJĘ

/Lipska/

 

Saturday, September 22, 2012

Wiatr

CD

Micomicona otworzyła drzwi do domu. Rzuciła na ziemię płaszcz, zdjęła buty, usiadła na kanapie wzdychając. Ale wcale nie poczuła ulgi. Wręcz odwrotnie - czuła się dziwnie zagubiona. I sama siebie nie rozumiała, przecież tak bardzo lubiła swoją dziuplę, gdzie odwiedzały ją wiewiórki, gdzie zawsze czuła się tak dobrze, u SIEBIE.
Dlaczego dziś nie czuła się u siebie? Dlaczego od wileu dni, może nawet już tygodni nie potrafiła się czuć dobrze w swoim domu. Wszystko ją denerwowało, wszystko wydawało się jakieś nie takie, jakie powinno było być. Chciała być gdzie indziej. Chciała być... nie sama. Zupełnie nagle zdała sobie sprawę, że już zupełnie jej nie bawi bycie samej. Ba, że nie może znieść bycia samą. Stary schemat obojętności oplótł się dookoła niej.

Jesteśmy tak strasznie stadnymi zwierzętami, że można zwariować. jakby człowiek sobie nie wmawiał, że najlepiej mu samemu, ciągle chce nie być sam. Jakiej by dziupli sobie nie stworzył, ciągle chce ją z kimś dzielić, bo inaczej ona zupełnie nie ma dla niego sensu.

"Nie mogę tak myśleć" - powiedziała Micomicona sama do siebie. Nastawiła wodę na herbatę, otworzyła lodówkę by upewnić się, że nie ma na nic ochoty, usiadła przy stole i kartce papieru. Tak, stało się dla niej jasne, że w jej przypadku, dotarcie do jakiejś tej fazy, gdy człowiek czuje się dobrze sam ze sobą i nie potrzebuje nikogo u swego boku, się nie stanie. Że być może są tacy ludzie, którzy tak potrafią, i to rzeczywiście jest fajne i im pomaga, ale jej brakuje jakiegoś istotnego chromosomu, ktoś pominął w niej ten mały szczegół i nic jej już nie naprawi.

Tak. I na zawsze już będzie w tym zepsuciu szukać Don Kichota.

Wednesday, September 19, 2012

Kolejny dzień poszukiwań Don Kichota

Micomicona usiadła pod starym drzewem na trawie. Ziemia była już chłodna. Jesień zjawiła się w ciągu jednej nocy, bez ostrzeżenia, i zapanowała na dobre, a przynajmniej stwarzała takie wrażenie. "Zawsze myślimy, że coś już jest na dobre w chwili rozpoczęcia" pomyślała Micomicona, "a potem wszystko znów sie odwraca." Przypomniała sobie te wszystkie wydarzenia ostatnich miesięcy, gdy myślała, że coś skończyło się nieodwołalnie, gdy przeżywała ten koniec, tę śmierć w różny sposób, zagłębiała się w nią i dryfowała w niej, bez oddechu, tak jak dryfuje się pod wodą, gdy wcale nie chce się nam wynurzyć. I ten moment, gdy okazywało się zaraz, że śmierci wcale nie było. Że coś wcale się nie skończyło, albo że narodziło się na nowo, i za każdym razem, z nową, zwiększoną siłą. I ile razy lato tak umierało w tym roku. A potem odradzało się tak samo nagle, jak odchodziło.
I tylko różnica polegała na tym, że Micomicona nigdy tak naprawdę nie wierzyła w te śmierci. A teraz, teraz też nie wierzyła w smierć zjawisk, ale chyba już uwierzyła w śmierć
lata.

Micomicona zamknęła na parę chwil oczy. Poczuła, jak zmęczenie rozchodzi się po całym jej ciele. Dlaczego była znów zmęczona? Mając pod dostatkiem snu, pożywienia, nie za dużo pracy i będąc w raczej dobrej kondycji fizycznej, nie rozumiała, dlaczego czuje się tak słabo. Tylko jedna odpowiedź cisnęła się na dłonie: stres. Nie wiedziała, czy stres może aż tak męczyć, wydawało jej się to irracjonalne, ale podejrzewała, że musi tak być, że to jedyne wyjaśnienie. Stres, który napinał jej każdy najmniejszy mięsień, który sprawiał, że jej żołądek skręcał się w sobie nieustannie - ten stres był napenwo jedyną przyczyną jej ogromnego zmęczenia i znurzenia.

Otworzyła oczy i spojrzała przed siebie. Zmrok zbliżał się delikatnie i wyglądało na to, że zejdzie mu jeszcze sporo czasu, aby zamienić się w ciemność absolutną, ale Micomicona wiedziała, że nie ma odwrotu, że ciemność nastanie w przeciągu następnych pięciu minut i już nic nie będzie takie samo.

Otarła oczy i wstała z pod drzewa. Spojrzała na nie i uśmeichnęła się. Bardzo lubiła to drzewo, lubiła przychodzić tu od czasu do czasu i zapominać o wszystkim, dać się opleść gałęziom i słuchać bez końca tego niezwykłego szumu, którego chyba nigdy dotąd nie znała w tej wersji. A jednak wiedziała, że musi wstać i pójść wreszcie do domu.

CDN

Friday, September 14, 2012

Niecierpliwość

I tak, jak sie spodziewałam, wszystko minęło po dwóch dniach. W żołądku znów to samo mrowienie czy może raczej śkiskanie, małe strachy na lachy, które od jakiegoś czasu a może od zawsze towarzyszą mi w pewne dni. Czekanie na słów kilka, na zapewnienie istnienia, na ten dzwięk, na który skacze mój czerwony narząd. Niecierpliość zjada mnie w całości.

A co ja zjadam? Byle parówki z byle pomidorem i zapominanym gąbczastym chlebkiem bez cukru, drożdży, soli, mleka, glutenu. Z czego robi się taki chleb więc? No właśnie z tego bez. A może bzu. I  zatęskniłam w tej chwili za bzem fioletowym i pachnącym, za bzem, który zawsze maluje mi uśmiech na twarzy.

Mam ochotę na niespodziankę. Ot pojawić się gdzieś u kogoś na schodach i zaczekać, aż wróci. Przygotować potem gorącą czekoladę, o której tak romantycznie pisze siostra i podarować taki uśmiech, że nic tylko się przewrócić.
Ale przecież głupio tak się pojawić komuś na schodach, może ten ktoś wcale by tego nie chciał, może wcale by się to temu komuś nie spodobało. Zawsze jakoś głupio mi wszystko. Głupio mi być.

Nowe projekty w kolejce. A może powinnam iść na spacer? Wczoraj zaniedbałam ważny obowiązek i wyrzuty sumienia prześladują mnie nieprzytomnie. Rozchwianie emocjonalne bierze górę. A na polu ostatnie dni lata, takie ostatnie, o jakich pisał sam Konwicki. Słońce poraża promieniami, paczka czeka na odbiór, ale tak ciężko pójść do zarządu cztery kroki dalej, sterta zajęć do przygotowania i projektów do zrobienia -

a w mojej głowie Wisconsin, milion wątłości i niedowierzeń, niedoczekanie i tęsknota wisząca na szyji ciężarem większym od słonia. I ta niepewność, ta nieustająca niepewność, że cos sobie tylko wymyśliłam, a tak naprawdę nie dzieje się nic. Wszystko jest tylko złudzeniem, moim własnym wytworem wyobraźni, snem na jawie podobnym do tej ciuchci, o której już nigdy nie dowiem się, czy tylko mi się śniła, czy istniała naprawdę.

Więc może powinnam iść spać, bo dziś i tak już nic się nie zdarzy, może powinnam się położyć, bo marzeń na jutro trzeba namarzyć.
I może powinnam spowrotem zapisać się na glinę...


Wednesday, September 12, 2012

Zmęczona

jestem tak bardzo. Tak, wiem, znów. Miałam nie wymawiać tego słowa i nie powinnam, wiem. Ale nie mogę się dłużej oszukiwać - padam. Ledwo dyszę, przesadziłam ze wszystkim. Choć może to tylko poczucie chwili i nie ma sensu za bardzo się nad tym rozczulać. A jednak czuje się wyemigrowana, nie na miejscu, może nawet bez miejsca. Pomyliły mi się kierunki, zamazały komforty własnej strefy, zakręciły poczucia domu i porządku. Może to wszystko tylko przez nieposprzątaną łazienkę, a może przez nieposprzątane myśli.

I może takie coś jest mi potrzebne, bym w końcu wyluzowała? Bym zwolniła tempo, jakkolwiek ono wcale nie wydaje mi się szybkie czy intensywne. Bym się uspokoiła, znałazła czas na lenistwo samo w sobie ze sobą, a nie fruwała tylko na jetskich i kajakach. Tak, tak właśnie powinnam zrobić. Usiąść pod drzewem, zachłysnąć się powietrzem i porozmawiać z samą sobą. Bo już tak strasnzie dawno nie gadałyśmy.

Tak, tak właśnie muszę zrobić...

I tylko wiem, że myśl taka pojawia mi się jeszcze dziś, a za dwa dni już i tak nic, oprócz tych długich rzęs, nie będzie miało znaczenia.

Friday, September 7, 2012

Jesień

Cały dzień klimy, bo wilgotność i gorąco pozwalające może na miły spacer (z pozwolenia którego jednak nie skorzystałam), ale nie na pracę przy komputerze i obrazkach (z powodu której właśnie nie skorzystałam). I nagle popołudnie przyniosło chmury. Czy te chmury umówiły się jakoś, czy to tylko ta faza, którą zwiastowała prognoza pogody, kto to wie. Nagle jednak zrobiło się chłodno, tak mocno chłodniej, jak tylko zdarza się w Chicago, i niezwykle przyjemny wieczór wyłonił się z tego chłodu późnego lata.

Tak, tak właśnie kończy się lato.

Moje strachy na lachy nadal sprawdzają się niezwykle. Moja intuicja prewencyjna, czy może intuicyjny strach przed czymś co dopiero ma się zdarzyć, rozbrajał mi od rana cały dzień. Mimo, iż tak wiele zrobiłam, ba! nawet posprzątałam w kuchni, zrobiłam przemeblowanie w zmywarce i ku szokowi wszystkiego co się rusz, ugotowałam sobie leczo, czego dla wtajemniczenia czytelników nie robiłam od jakichś dwóch lat i wcale nie miałam na żadne leczo ochoty - więc mimo nawet tego lecza, niepokój, to dziwne napięcie, ten ciągły ściśnięty żołądek nie dawał mi spokoju przez cały dzień. Aż do przed chwili, gdy dowiedziałam się, że nie da się zawsze mieć tego, czego się chce. To znaczy podobno, bo jak się ostatnio dobrze uparłam, to dostałam to czego chciałam, a nawet więcej. Eh, z tą energią i przyciąganiem.
Wszystko, czego chcemy, to zawsze WIĘCEJ.

No i tak pora się trochę odzyskać. Gdzieś nagle przestało mi się chcieć być ze sobą, i jakoś ciężko, ale to już chyba normalne w moim zakręconym świecie. Żyłabym najchętniej tylko fruwaniem na chmurach i niczym więcej.

Ale i tak, rozmarzona jestem doszczętnie. Ciekawe, że tak łatwo mi uwierzyć w nieistniejące ciuchcie, skrzaty i trole, wiewiórki gadające po serbsku, a tak strasznie trudno w

rzeczywistość.