Monday, July 30, 2012

W gruncie rzeczy sufit

Wszystko tak by się właśnie chyba do sufitu sprowadzało. Choć smutek nienasycony pałęta się po kieszeniach, to jednak sufit nieustający wszędzie, gdzie się nie obejrzę. I czy to w ogóle możliwe to wszystko, czy sobie znów wymysliłam, czy coś przegapiła, czy wszystko jest tylko teatrem, jak zwykle, ale przecież teatr jest po to, by wszystko było inne niż dotą, żeby iść do domu w zamyśleniu, w zachwycie i już zawsze księżyc w misce (sufit wszędzie) widzieć...

Moje ramiona oficjalnie są spalone. Skóra będzie schodzić na sto procent. Nogi lekko zaróżowione, ale to i tak postep. Lekcje pływania i nurkowania w toku. Jak tak dalej pójdzie, będzie i kajak. A wtedy to juz nie wiem co będzie, przecież nikt mi w to nie uwierzy. Eh, co się ze mną dzieje.

Strachy na lachy wynurzają się z kieszeni, te inne strachy, te stęsknione niedoczekane zniecierpliwione. I jak je wyłączyć, zatrzymać, wcisnąć spowrotem do kieszeni, albo najlepiej wyciągnąć i wyrzucić raz na zawsze na śmietnik? Czy takie coś jest w ogóle możliwe? Czy mam w mojej historii w ogóle przypadki, że czemuś nie ufam i okazuje się, że niesłusznie? Oh, mam... Bo ja strachajło na lachajło jestem...

Ale nudzę. Idę. Koniec.

Thursday, July 26, 2012

Starocie jak łakocie

Nabrało mnie nagle na starocie polskie, wdzięczne i tak urocze, jak mało co. I od razu żałuję, że jednak nie kupiłam tej pieknej czerwonej księgi Osieckiej. Oj, muszę to nadrobić jak najprędzej.




...ja jeszcze z wiosną sie rozkręcę, ja jeszcze z wiosną się roztańczę...

Gdy tak przejżeć to wszystko, to wszędzie Osiecka...

A co w krainie Iwony bez ogona:

- praca nad szkoleniem trwa i krzyczy. Nie jest łatwo, wszystko naturalnie na ostatnią chwilę i w ostatniej chwili. Ale czy to nie jesteśmy właśnie dokładnie my dwie szlaone? Roztrzepane aż skrzypi, a jednak tak przepełnione pasją, że zmieniamy serca, światy, rzeczywistości. Tak, może właśnie o to chodzi. Bo zawsze chodzi o to, żeby robić coś zgadzającego się z własnym biciem serdufa. Żeby robić dobrze, trzeba robić tym czerwonym narządem i tyle.

- serbski wraca. Trzymam kciuki (drzim palceve) za dziś, aby się stał, aby pierwsza lekcja z Kaśką się odbyła. Tymczasem, milion nowych klejących karteczek (sticky notes) zawisło w pomarańczy i różu na szafie. I od razu uśmiech na pół kilometra.

- zwlekanie z załatwieniem ważnych, a strasznie niemiłych i niegodnych spraw piętrzy się pieknie i kolorowo, jak zwykle. Ale ultimatum wisi w powietrzu: nie będzie już wymówek po szkoleniu. Jeju, jak ja przeżyję to szkolenie.

- słucham Krajewskiego i jego głos ja nie mogę... co za głos! Poprostu topi serdufo. Ojć. Chyba nadużywam słowa serdecznego tu dziś. Hm. Interesantno.

Może skończę już to marudzenie. Trochę nudna jestem, gdy nie jest tak źle.




A ten kawałek to już z jakże uroczego filmu "Uprowadzenie Agaty". Choć w sumie nie mój ulubiony. A skoro już jestem przy Krajewskim, to muszę, poprostu muszę zamieścić moje dwie ukochane absolutnie i na zawsze:




...to wciąż za mało, moje serce, żeby żyć... (kurde, znowu to serce!)


I najpiękniejsza, w najpiękniejszej wersji... tak, zdecydowanie mój numer jeden...


Jakie to śmieszne, że zawsze marzyłam o tym, by byc taką Anną Marią... smutna i stojąca w oknie, czekająca, być zwykłam, ale tego Krajewskiego za rogiem, który by spostrzegł i którego zupełnie by to porwało, jakoś nigdy nie było;)

No dobra, koniec tych sentymentów, pora wygonić lenia, jak to mawiają często niektórzy;) i wziąć się do pracy!

Wednesday, July 18, 2012

Szaleństwa panny (z odzysku) Iwony

No to się porobiło. Najpierw telepatycznie przyciągam, albo zostaję przyciągnięta jak w jakimś filmie: ot, myślę sobie: "a weź się w końcu rusz i coś zrób" o jednej takiej osóbce i bum! osóbka się bierze i rusza:) Ale jak często to bywa, wiele hałasu o nic zdarza nam się na codzień, tak i tu zahuczało ostro i jeszcze ostrzej zamieniło się w nic. "A nic jest niebieskie i pachnące gumą do żucia" [M.R.]. I właśnie tą gumą zapachniał nagle cały weekend łącznie z poniedziałkiem. Szaleńczo porwana przez czarujące siły wylądowałam ni stąd ni zowąd nad jeziorem i oto tak pierwszy raz w historii bycia w Stanach KĄPAŁAM SIĘ W JEZIORZE. Tak, muszę to napisać właśnie w ten sposób, bo to jednak cud. A cuda codziennie się nie zdarzają. Pływanie idzie mi coraz lepiej i wielki postęp: przez jakieś trzy sekundy chyba nawet pływałam na plecach! Aż w tej chwili mam ochotę rzucić wszystko i popędzić nad jezioro i ćwiczyć dalej.
Więc ta miłość do wody jednak we mnie na zawsze. To aż poronione, że ja nie umiem pływać. Jak z taką miłością można nie umieć pływać, no. No przynajmniej nie tak do końca. No ale lata jeszcze trochę pozostało, więc jest jakaś nadzieja.

A czy wspominałam też, że nawet sie trochę opaliłam? Tak, tak, wiem, sama jestem w szoku.

Poza tym, dziś piękny poranek. Zachmurzony. A zachmurzenie czasem jest tak piękne. Nie wiem, czy będzie z tego deszcz, czy może już był, ale jest pięknie. I świeżo. I w zasadzie nie jestem pewna, dlaczego nie siedzę na balkonie.

W głowie milion myśli. Bo poznałam Chicago od strony, od jakiej nigdy tego miasta nie znałam. Naprwadę nie miałam pojęcia, że istnieje coś takiego. Fakt faktem, dalej pozostaję dziewczyną z pod drzew i wiewiórek, uwielbiającą i jednocześnie nienawidzącą przedmieść zwłaszcza tych zrodzinnionych i zparowanych, ale mocno zastanawiam się, czy nie dałoby się jednak być dziewczyną z nad jeziora. Mieć takie jezioro pod nosem, iść co wieczór na spacer i potaplać się w wodzie - czyż nie o tym zawsze marzyłam? Takie Chicagowskie Hawaje.

Dylematy jak kwiaty. Wielki taras z widokiem na łąkę i zapachem świeżo ściętej trawy, czy z widokiem na jezioro jak morze i zapachem owego. Eh.

A wczoraj mój pomysł okazał się "brilliant" - co oznacza ogólnie rzecz biorąc genialny. Doprawdy, usłyszeć takie określenie od mojego wielkiego przykładu i mentora, mistrzyni w uczeniu języków obcych, to naprawdę coś. I pływam sobie w tych słowach i tych docenianiach, i nawet mam ochotę zabrać się do pracy i pokazać, co miałam na myśli. Ale fakt faktem, wreszcie nareszcie teraz mam ochotę na wszystko. I nawet olałam wszystkich nauczycieli (choć nieprzytomnie tęsknię za Kate) i sama uczę się mojego skarba Serbskiego.

I to na tyle chyba dziś. Na teraz przynajmniej.

Plum!

Thursday, July 12, 2012

I will not watch the ocean...

A może by tak pójść dziś spać wcześniej? I jak raz się wreszcie wyspać od tygodnia? Może by pomarzyć przy poduszce zamiast przewracania się z boku na bok z niemocy marzenia i spania. Może...

Ciekawy dziś dzień. Moja studentka F. w stanie błogosławionym. I ten blask na twarzy, którego nie da się namalować niczym innym. Tak długo zapatrzona byłam w swoje dramaty, że zupełnie zlekceważyłam tę inność w niej. Tak piękną inność. Uwielbiam kobiety w ciąży. Są przepiękne. I aż samej znów chce mi się potomstwa tak bardzo.

W głowie niewiele. Tak się cieszę, że już wreszcie wakacje za progiem. I tylko czy będę umiała je dobrze wykorzystać. Tyle planów, tyle marzeń, tyle projektów. I wieczny dylemat, niezdecydowanie, jakaś nagła niewola profesjonalna.Czy powinnam poprostu zaatakować, kupić dom i dokonać tej zmiany, wobec której tchórzę? Czy powinnam najpierw kupić kasetę video, wierząc, że i na odtwarzacz się uzbiera?

Czy mam ze sobą na tyle mocną motykę, by dokopać się do słońca.

Zanim znajdę odpowiedź, muszę postanowić. A jak postanowić bez wiedzy, czy postanowienie jest dobre czy złe. Może powinnam iść do wróżki...

***

"Wszystko się w końcu staje. Wszystkie te rzeczy, w które nie wierzysz, że się staną, stają się. I tylko musisz być na nie gotowy." /Original: "Everything happens eventually. All the stuff you think never happens, it happens. You just gotta be ready for it."/ /Bones/


Friday, July 6, 2012

Złe(?) sny, jeziora marzeń i piekielne gorąco

Więc od snów zacznę. Choć może nie powinnam tego jednego akurat w ogóle zapisywać. Gdy obudziłam się z ogromnym wysiłkiem o północy, byłam przekonana, że to najgorszy sen w moim życiu. Sen w śnie, w dodatku. Jakkolwiek zdałam sobie sprawę, że po raz pierwszy, jeśli dobrze pamiętam, a przecież raczej właśnie tak było jak pamiętam, udało mi się zaświecić światło w śnie. A wiadomo, że światła w snach nie można kontrolować. Jak jest ciemno, to choćby dom wypełniony był trzema tysiącami żarówek, i tak wszystkie odmawiają posłuszeństwa. Z czasem udało mi się wypracować sobie opanowanie przed paniką z tegoż żarówkowego powodu. Ale niemożność zaświecenia śwaitła nigdy nie jest łatwa.
Tym razem, jakkolwiek, udało się. Aż nie mogę uwierzyć, że zaświeciłam światło i wyzwoliłam się ze złego snu w śnie, to znaczy obudziłam się z owego, a w konsekwencji (choć było niezmiernie trudno) obudziłam się nawet i z tego pierwszego. Więc może to wcale nie był taki zły sen?

Po drugie wciąż oglądam Jezioro marzeń. Tak, wiem, to serial o nastolatkach, czarno-białe charaktery, hollywoodzkie rozwiązania i faceci - królewicze jacyś nierealni. I know. ALE. Nie chodzi, znów, o formę przekazu, lecz o treść, istotę rzeczy. Strachy na lachy, problemy, nieporozumienia, marzenia ściętej głowy - wszystko to samo. Jesteśmy tak powtarzalni, że aż głowa boli. I przede wszystkim nasze emocje i obawy. Tak, co jak co, ale strach, ma wciąż te same wielkie krowie oczy.

A gorąco? Dziś rekord chyba 106 stopniFarenheita. Dla celciuszowców tłumaczę: 41 stopni. Dość ciekawe zjawisko. Samochodowa klima nawet wysiada przy czymś takim. I aż nie wiem, czy nie daje zwyczajnie rady, czy coś ją zbiera na chorobę.
Ten cały upał trzyma świat w jakiejś dziwnej konsternacji. Zadumania? Zdyszania? Zawieszenia? A może wszystkich powyższych.

I tak właśnie. Horoskopy mi się sprawdzają, jak by ktoś sobie dosłownie jaja ze mnie robił. I narzucają mi się gdzieś znikąd, pojawiają się i atakują. Jeśli Mahomet nie chce iść do wróżki, to wróżka przyjdzie do Mahometa...

I na koniec, przychodzi mi do głow tylko jedna piosenka, która nuci mi się od kilku dni:





Sunday, July 1, 2012

Tęsknię

Tak, znowu. Wiem, wiem, że to już nudne i męczące, jakkolwiek myślę czasem, że moje życie składa się poprostu z jednej, olbrzymiej jak morze tęsknoty.

Dziś moja tęsknota pałęta się po różnych ścieżkach.
Po pierwsze za dzieciakami tęsknię. Tak, już mi trochę za długo, już chciałabym tych spotkań, tej energii, tej podskakującej radości i wychodzenia jej na przeciw. Głupich dowcipów na temat macic i tych innych. Mojej udawanej złości, że nie zrobili zadania, pokręcenia C., który niby mnie nie szanuje, a jednak uwielbia i mojego dla niego ogromnego sentymentu. Rozrabiającego M. Cfanej G. Rozkładającego na łopatki S. I całej ekipy. Rozmów o łyżwach. I McHenrowskich dzieciaków też. T. z nogami na ławce. Uroczego nieśmiałego B. I S. Oh, jak ja tęsknię za S., o którym zwykłam nawet śnić... I za M. i C. jeszcze bardziej.
Tak, tęsknię ogromnie za moimi trutniami nieznośnymi i kochanymi.

A wśrod Jeziora Marzeń zagmatwał się ten odcinek, którego nigdy nie zapomniałam i nigdy już nie zapomnę. O tym, jak to gdy się kogoś kocha, można na niego patrzeć godzinami jak śpi. I o tym, że to ta prawdziwa miłość. Chyba miałam tak tylko raz, a może pamiętam tylko ten jeden raz. Z K. I takim sposobem wspomnienie K. wdarło się boleśnie. I zatęskniło mocniej niż cokolwiek innego.

Tęsknię za U.

I za Robalami moimi.

I za spokojem, że mam kogoś, kto nie szykuje dla mnie żadnych nieprzyjemnych niespodzianek, ale mogę być pewna, że jest, że myśli, że... jest. A nie wiem, czy F. jest naprawdę.

Tęsknię za odwagą. Odwagą budowania czegoś, w co wierzę. Odwagą wzięcia się za pracę i tworzenia lepszej rzeczywistości. Odwagą tworzenia w ogóle.

Tęsknię za radością. Tą głupią naiwną radością pozbawioną depresyjnych nastrojów.

Za budzeniem się rano i mieniem ochoty wstać. Tak, bardzo tęsknię za tym uczuciem i nie mogę sobię za nic przypomnieć, jak to było. Tak poprostu otworzyć oczy i pomyśleć o czymkolwiek: śniadaniu, uśmiechu, pracy, kawie na balkonie, nowym odcinku Jeziora Marzeń, czymkolwiek. A nie o tym, że nie chcę wstawać i nie chcę się budzić i nie chcę nic robić. I że F. i tak nie napisze nie napisał i że to nie ma większego znaczenia.

Tęsknię za życiem. Za wiarą, za sensem.

Brzmię jak jedna wielka chodząca depresja. A może to sugestia S. wzbudziła we mnie te myśli? A może to tylko chwilowa chandrus gigantus, która przejdzie zanim się nad nią zdąrzę dobrze zastanowić. A może to tylko ten wstrętny gliździak drożdżowy, potwór straszący wielkimi oczami. I jak go tylko dobiję, to wszystko przejdzie i odejdzie. Światełko w tunelu się pokaże a potem całe słońce.
Tak, to napweno to. Więc muszę zacisnąć zęby i iść do przodu. Gdzieś musi być wyjście, słońce, powietrze.

A tymczasem, czy mogłabym Cię prosić o wysłanie jakiegoś znaku życia?


Dla K.